Skip to content
Menu

#WOJSKO

WOJNA O POKÓJ

Wojciech Cieśla
Ilustracja: Alexia Barakou / Investigate Europe

28 marca 2022

Do niedawna w Brukseli można było usłyszeć żart: armia europejska jest najbardziej pokojowo nastawioną armią na świecie. Dlaczego? Ponieważ nie istnieje. Dziś nikomu już nie jest do śmiechu. Czy Unia Europejska, w założeniu projekt pokojowy, uhonorowany pokojową nagrodą Nobla, w obliczu agresji Rosji musi stać się także potęgą militarną? Ale w jaki sposób?

Grzmot silników rozrywa powietrze nad śnieżną równiną we wschodniej Norwegii. Przez kilka sekund pod gęstymi chmurami widać sylwetkę myśliwca F35, który szybko niknie z zasięgu wzroku. W połowie marca, podczas ćwiczeń NATO, bojowy odrzutowiec jest jedynym znakiem obecności USA, głównej siły Sojuszu. Cała reszta – żołnierze na opancerzonych pojazdach i polujący na nich strzelcy ukryci w bruzdach śniegu – pochodzą z Europy, z Francji, Polski, Hiszpanii. W manewrach Cold Response bierze udział ponad 30 tys. żołnierzy z 27 krajów. 

Investigate Europę sprawdziło, że do Norwegii przywieźli ze sobą czołgi, helikoptery, samoloty szturmowe i okręty wojenne. W chwili, gdy bomby niszczą Mariupol i spadają na Kijów, a pół świata nakłada kolejne sankcje na Rosję, holenderski admirał Rob Bauer wita na manewrach dziennikarzy uspokajającą formułką: – To ćwiczenie nie jest skierowane przeciwko żadnemu konkretnemu krajowi czy regionowi.

Zmiana z prędkością lodowca

To prawda – Cold Response planowano od dwóch lat, do wysłania obserwatorów ćwiczeń zaproszeni zostali wszyscy członkowie OBWE (Rosja, również członek OBWE, obserwatorów nie przysłała). Sztuczny teatr wojenny w Norwegii rozgrywa się w sposób zaplanowany i spokojny. Inaczej niż ten prawdziwy, śmiertelnie niebezpieczny, który od 24 lutego rozgrywa się w Ukrainie.

Ale choć admirał Bauer uspokaja, obecność tłumu dziennikarzy – przywiozły ich dwa autobusy – nie jest przypadkowa. W ciągu jednej nocy, po ponad sześciu dekadach pokoju (nie licząc wojny w byłej Jugosławii i inwazji na Cypr) przed obywatelami Europy po raz pierwszy stanęło widmo ucieczki przed bombardowaniami i śmierci w nowej wojnie. Po raz pierwszy w historii UE zareagowała na agresję sprawnie: szybkie wprowadzanie kolejnych pakietów sankcji, koordynacja z USA i Wielką Brytanią, współpraca z NATO. Ale co dalej?

– Wojna będzie kształtować politykę europejską przez najbliższe lata i dekady – uważa Josep Borrell, szef polityki zagranicznej Komisji Europejskiej. „Musimy zdecydowanie inwestować więcej i lepiej w zdolności obronne” i „znacząco zwiększyć wydatki na obronę w Unii” – zadeklarowali szefowie państw i rządów 27 państw członkowskich, rzadko kiedy jednomyślni. 

Tekst jest częścią projektu Investigate Europe – międzynarodowego kolektywu dziennikarzy śledczych.

Wszystkie teksty można znaleźć na www.investigate-europe.eu.

Historie warte uwagi.
Zapisz się na nasz Newsletter
żeby żadnej nie przegapić

Czy Unia, wyrosła na gruzach dwóch wojen światowych, w założeniu projekt pokojowy (w 2012 r. otrzymała pokojową nagrodę Nobla), musi stać się teraz także potęgą militarną? Czy może tak zasadniczo zmienić swój charakter? W jaki sposób? Czy czeka ją wielki zwrot w stronę zbrojeń i wzmacniania własnego bezpieczeństwa, mimo obecności NATO? Jak i co do tej pory zrobiła Unia, żeby wzmocnić bezpieczeństwo kontynentu? Co planuje, a co już ma w zanadrzu?  

Radosław Sikorski, były minister obrony i spraw zagranicznych, jest sceptyczny: – Debata w tej sprawie trwa od kilku dekad, ale nie jest do końca poważna. Kraje mają różne interesy, a stopień powagi możemy ocenić poprzez skalę ich wydatków na obronność. Obronność jest bardzo kosztowna. Więc niby mamy postęp, ale on następuje z prędkością przesuwającego się lodowca. 

Państwa członkowskie od dłuższego czasu eksperymentują z programami wspólnej obrony – ale z mizernym skutkiem. Czy są w stanie przygotować Unię na radykalną zmianę? Co Unia i jej instytucje robią w sprawach bezpieczeństwa?

Europa po pobudce

W ramach budowy zjednoczonej Europy nikt nie przewidział budowy wspólnej armii i przemysłu zbrojeniowego. Za bezpieczeństwo militarne na kontynencie od zawsze odpowiedzialne było NATO. Nawet obecny Traktat o Unii Europejskiej wyraźnie mówi, że regularny budżet UE nie powinien być wykorzystywany do finansowania „środków mających wpływ na kwestie wojskowe lub obronne”. Państwa członkowskie nie mają obowiązku ich finansować. To dlatego przez długi czas wykorzystywały fundusze unijne wyłącznie do promowania własnych przedsiębiorstw obronnych. W 2004 r. założyły Europejską Agencję Obrony (EDA), aby „wzmocnić europejski przemysł obronny”. Ale od tego czasu 125 pracowników EDA zdołało przekazać przemysłowi zaledwie miliard euro z budżetu pomocniczego na badania obronne (jest zasilany przez wszystkie rządy). Większość państw Unii, rozpieszczonych pokojem, nie chciało wydawać więcej na zbrojenia. 

Aneksja Krymu przez Rosję w 2014 r. była pierwszą pobudką. Dopiero wtedy Unia zaczęła na większą skalę inwestować w obronność. W latach 2014-2020 budżet UE na obronę i bezpieczeństwo wzrósł ponad dwukrotnie, do 6,5 mld euro. Po 2020 r. wzrósł jeszcze bardziej – do 19,5 mld euro. Jeśli skupić się tylko na wydatkach wojskowych, to w latach 2017-2019 Komisja Europejska zaczęła wydawać na nie rocznie 90 mln euro. Następnie do 2020 r. zwiększyła wydatki do 500 mln euro. Obecny program obronny EDA ma wartość 7,9 mld euro (nie wliczając innych umów międzyrządowych). 

Czy te inwestycje mogą sprawić, że UE będzie bardziej bezpieczna? Że będzie mogła szybciej reagować na zagrożenia?

Od grudnia 2021 r. analizowaliśmy oficjalne dane, rozmawialiśmy z ponad 50 ekspertami – ekonomistami, menedżerami funduszy, ekspertami wojskowymi, dyplomatami, producentami broni, urzędnikami europejskimi i krajowymi. Wniosek? Dla dotychczasowej europejskiej polityki wojskowej głównym celem było finansowe wspieranie przemysłu zbrojeniowego. Z różnym, nie zawsze udanym skutkiem. 

Komu Unię, komu NATO?

W trakcie wizyty dziennikarzy na norweskich ćwiczeniach Cold Response nie widać Amerykanów. Czy Europejczycy poradzą sobie bez nich? Na Stany Zjednoczone przypada ponad dwie trzecie wydatków wojskowych w NATO. Czy w sytuacji wojny w Ukrainie państwa Unii w ogóle mogą się obejść bez Ameryki? 

W Europie różnice w myśleniu o roli NATO i bezpieczeństwie Unii są jaskrawe. Dla krajów Europy Wschodniej najważniejsze jest NATO. Wszystko, co dotyczy koncepcji na poziomie EU, jest traktowane po macoszemu. Unia? Tak, ale jako dodatkowy, kolejny filar bezpieczeństwa – siłą rzeczy mniej istotny od tego, co dzieje się w relacjach z NATO. 

Wśród nowych państw Unii – zwłaszcza tych leżących blisko Rosji – decydującym czynnikiem w rozmowie o bezpieczeństwie zawsze było to, że UE jako organizacja państw o bardzo różnych percepcjach zagrożeń mówiła o Rosji w sposób inny niż NATO czy Stany. Gdy rządy Europy Wschodniej mówiły o zagrożeniu ze strony Rosji, w NATO (przynajmniej od 2014 r., od inwazji na Krym) były rozumiane. 

 

Realne zagrożenie zmienia percepcję. Do niedawna rządy państw Unii nie zgadzały się nawet co do tego, że istnieje potrzeba większej samodzielności Europy w sprawach wojskowych. Atak Putina na Ukrainę sprawił, że kwestia autonomicznej obrony trafiła do politycznej agendy. 

– Teraz panuje prawdziwy duch wspólnej obrony – mówi porucznik Clément z francuskiego batalionu myśliwskiego w Alpach, który przyjechał ćwiczyć do Norwegii. – Wszystkie kraje w Europie mają swoje armie. Chodzi więc o ducha, a ten jest naprawdę obecny. Naprawdę czujemy się jak towarzysze broni. Unia Europejska się rozwija i coraz bardziej nas do siebie zbliża. 

Dziennikarze uwielbiają ten temat: wspólna, europejska armia. Czy powinna powstać? A jeśli tak – to jak duża? Kto w razie potrzeby miałby podejmować trudne i szybkie decyzje? 

Zapominają, że traktaty UE nie pozwalają na utworzenie wspólnego wojska. 

Wysłać żołnierzy? To skomplikowane

Przez lata w Brukseli żartowano, że od armii europejskiej większe doświadczenie wojenne ma Gwardia Szwajcarska w Rzymie, a armia europejska jest najbardziej pokojową armią na świecie, bo zwyczajnie nie istnieje. 

Prasa lubi pisać o pomysłach na wspólną armię, ale eksperci i politycy są zgodni, że na razie nie ma szans na realizację takiego pomysłu. Co nie znaczy, że Unia nie myślała i nie myśli o wspólnych działaniach. O tym, z jakim skutkiem robiła to do tej pory, świadczy los – wciąż istniejących – unijnych Grup Bojowych. 

Grupy, z których każda liczy około 1500 żołnierzy, zostały utworzone w 2007 r. W założeniu miały służyć m.in. jako siły szybkiego reagowania i być unijnym odpowiednikiem tzw. Sił Odpowiedzi NATO (NATO Response Force). W Grupach Bojowych – narodowych i wielonarodowych – uczestniczą 24 państwa członkowskie UE, a także Norwegia i Turcja. I choć uzyskały zdolności operacyjne, nigdy nie podjęły działań, bo nikt nigdy nie zgodził się na ich użycie. Rządy Unii nie potrafiły się porozumieć nawet co do finansowania tego pomysłu. Sama Unia do dzisiaj nie jest pewna co do możliwości i zasadności użycia ich w trudnych sytuacjach. – Państwa budowały ten instrument wojskowy ale mimo to nie chcą go wykorzystywać, bo pociągałby za sobą duże zaangażowanie na polu walki w krajach Afryki czy Bliskiego Wschodu – mówi nam jeden z polskich ekspertów. 

Francuskie oddziały w Mali, grudzień 2015 r. Zdjęcie: Fred Marie / Shutterstock

Obecnie Unia prowadzi siedem misji i operacji militarnych, w większości skoncentrowanych w Afryce. Bierze w nich udział łącznie tylko 3 tys. żołnierzy. To wyboista ścieżka: grupy mają problem z pozyskiwaniem wkładu wojskowego ze strony państw członkowskich, a w praktyce – nawet z komunikacją pomiędzy oddziałami z różnych krajów. Nawet najdłuższa misja wojskowa UE mająca na celu ustabilizowanie sytuacji w kraju za granicą – w Mali – zakończyła się niepowodzeniem. 

Są pieniądze na zbrojenia

Los Grup Bojowych to zaledwie wycinek tego, jak Unia myśli o bezpieczeństwie i jak zachowuje się w sprawach obronnych. W Unii od lat działają liczne programy militarne – na tyle liczne, że w gąszczu ich akronimów (PESCO, EDIDP, PADR) łatwo się pogubić.  

Państwa UE w 2017 r. utworzyły Stałą Strukturalną Organizację Współpracy (PESCO) dla głównych projektów zbrojeniowych. Programy PESCO obejmują opracowanie wspólnego systemu radiowego, europejskiego helikoptera bojowego i europejskiego drona bojowego. Koszty tych projektów liczone są w dziesiątkach miliardów euro, ale dokładnej kwoty nikt nie zna – zaangażowane w PESCO firmy wystawiają rachunki bezpośrednio rządom krajowym. 

W zeszłym roku Unia oficjalnie zaangażowała się w dozbrajanie państw znajdujących się w kryzysie, których nie stać na zakup broni w Europie. W tym celu państwa UE prowadzą program o orwellowskiej nazwie Europejski Fundusz na rzecz Pokoju (European Peace facility). Za pośrednictwem funduszu wspólnie dotują eksport wszelkiego rodzaju uzbrojenia i płacą za wysyłanie żołnierzy na szkolenia oddziałów za granicą. Na ten dodatkowy budżet do 2027 r. przeznaczono 5,7 mld euro. Na dostawy broni dla Ukrainy zarezerwowano już miliard euro. 

Analiza danych dotyczących programów finansowania stworzonych przez UE pokazuje, że większość pieniędzy pożerają projekty, w które zaangażowane są duże firmy z czterech krajów: Francji, Hiszpanii, Włoch i Niemiec. To właśnie te kraje wspólnie zaproponowały utworzenie PESCO. 

Na 18 projektów finansowanych w ramach pierwszego programu UE (Preparatory Action on Defence Research – PADR, 2017) firmy francuskie były obecne w 15, włoskie w 12, niemieckie w 10, a hiszpańskie w 9. Wielka Brytania, jeden z najbardziej rozwiniętych wojskowo krajów (wtedy jeszcze w UE), była obecna tylko w pięciu. 

Po PADR, w 2019 r. pojawił się Europejski Program Rozwoju Przemysłu Obronnego (EDIDP). Na 41 projektów finansowanych w ramach EDIDP firmy z Francji uczestniczyły w 33, Hiszpanii w 32, Włoch w 25, a Niemiec w 20.

Te cztery państwa są jednocześnie głównymi udziałowcami grupy firm wojskowych, które dostały większość unijnych pieniędzy. 

Militarna układanka 

Thales, francuska firma, której niemal równe udziały posiada państwo  (25,6 proc.) i prywatna firma Dassault (24,6 proc.), uczestniczy w 17 projektach z 230 mln euro wkładu UE. Airbus (konsorcjum finansowane przez państwo francuskie, niemieckie i hiszpańskie) uczestniczy w 12 projektach, a wkład UE wynosi 222 mln euro. Leonardo, w którym dużym udziałowcem jest państwo włoskie, uczestniczy w 15 projektach z 301 mln euro wkładu UE. Indra uczestniczy w 13 projektach z wkładem UE wynoszącym 205 mln euro, a Dassault w jednym, ale najdroższym projekcie – Eurodrone – wspieranym przez UE kwotą 98 mln euro.

Spośród 302 firm, które otrzymały dofinansowanie z EDIDP, te pięć firm, w różnych kombinacjach i razem z innymi podmiotami, występuje w 23 z 41 projektów, o wartości 363 mln euro z 480 mln euro pochodzących z EDIDP, co stanowi 75 proc. całej kwoty. Nie ma publicznie dostępnych danych o tym, ile z tych 363 mln euro otrzyma każda z nich. 

Europejski przemysł wojskowy jest skomplikowany: Airbus jest właścicielem części Dassault, która jest właścicielem części Thales, która jest właścicielem części innych firm (Edisoft w Portugalii czy Naval Group we Francji) lub współpracuje z Leonardo w celu kontrolowania innych firm (np. Telespazio i Elettronica). 

To pokazuje, jak w rzeczywistości skoncentrowany jest kapitał firm, które otrzymały dofinansowanie z Unii. Choć formalnie pieniądze trafiają do różnych spółek, to ostatecznie do tych powiązanych z pięcioma największymi graczami. To powoduje koncentrację w branży i stanowi problem dla konkurencji – uważają eksperci. 

Sztandarowym projektem tej europejskiej strategii jest Eurodrone, największy beneficjent środków publicznych. 

Został uznany za priorytetowy, jest współfinansowany przez PESCO i Komisję Europejską (100 mln euro w ramach programu EDIDP).

I znowu: po prawie dziesięciu latach projekt jest w proszku (oficjalnie: w fazie „badań i projektowania”). W ramach przedsięwzięcia ma powstać dron, na którego nie ma ochoty żadne państwo członkowskie poza tymi, które je wspierają.

Kup pan Eurodrona

Eurodrone to wspólny projekt Francji, Niemiec, Włoch i Hiszpanii. Cel: stworzenie wojskowego drona, który będzie konkurował z amerykańskim Reaperem, produkowanym przez General Atomics. 

Projekt ruszył w 2014 r., ale jego dostawy mają się rozpocząć dopiero w 2028 r., czyli prawie 15 lat od pierwszych prac. Dział Airbus DS w Niemczech będzie kierował pracami rozwojowymi, pozostałe prace będą prowadzone przez Airbus Spain, Dassault Aviation we Francji i Leonardo we Włoszech.

Losy projektu odzwierciedlają wewnętrzne problemy Unii. Najpierw Niemcy sprzeciwiły się francuskiej propozycji uzbrojenia drona. Teraz walka toczy się o wybór narodowości silnika – na ringu okładają się Avio Aero z Safran Helicopter Engines (Avio Aero należy do Amerykanów, a Safran do Francuzów).

Cédric Perrin, francuski senator, śledzi projekt od samego początku. Nie jest optymistą: – Problem z tym sprzętem polega na tym, że w ustawie o programowaniu wojskowym przewidziano, że trafi on do Francji w 2025 r., a dziś szacuje się, że pojawi się w 2029 r..

Według Perrina powstaje sprzęt, który będzie przestarzały, zanim dotrze do wojska.  

Rządy, które uruchomiły program Eurodrone, nie są dziś zgodne co do podstawowej kwestii: czy maszyna ma być uzbrojona, czy nie? Jakiego silnika powinien używać? 

Dziś już nie wiadomo, czy Eurodrone to wciąż wspólny projekt europejski, czy tylko porozumienie czterech krajów. Spytaliśmy rządy pozostałych 23 państw członkowskich (Francja, Niemcy, Włochy i Hiszpania są już zaangażowane w projekt), czy popierają Eurodrone i czy rozważają taki zakup. Dostaliśmy 10 odpowiedzi. Żaden rząd nie wyraził chęci przystąpienia do projektu ani zakupu drona. Cztery państwa członkowskie odrzucają projekt. Sześć czeka z podjęciem decyzji.

Od kwietnia 2021 r. w Komisji Europejskiej działa nieformalna grupa ekspertów ds. polityk i programów związanych z przemysłem obronnym UE. W podgrupie ds. obrony ponad 80 proc. członków wywodzi się z przemysłu obronnego. 

Bliskość między EDA, unijną agencją do spraw sektora obrony, a przemysłem, jest bardziej niż wyraźna: Jorge Domecq, były dyrektor generalny agencji, siedem miesięcy po odejściu z EDA przeszedł do Airbus Defence and Space w Hiszpanii. Złamał tym samym regulamin EDA, który teoretycznie powinien zapobiegać konfliktom interesów. Rzeczniczka Praw Obywatelskich UE przeprowadziła dochodzenie w tej sprawie. „EDA powinna była (…) zabronić byłemu dyrektorowi naczelnemu objęcia stanowiska, które powodowało największe ryzyko konfliktu z interesem EDA” – stwierdziła.

Investigate Europe spytała Komisję i Radę UE o to, jak w agencji podejmowano decyzje o finansowaniu projektów i firm wojskowych. Kim byli eksperci wybrani do oceny projektów? 

Komisja odmówiła nam upublicznienia listy ekspertów. Według niej naraziłoby te osoby na ryzyko „namierzenia”.

Ameryka puka do zbrojeniówki

Strategie narodowe dużych państw mogą stanowić przeszkodę dla wspólnej polityki obronnej. Ale sprawa jest jeszcze bardziej złożona gdy spojrzymy na to, kto stoi za firmami zbrojeniowymi. I nie są to wyłącznie państwowe giganty. 

Airbus A400M Atlas na lotnisku w Ostravie, 18 września 2021 r. Zdjęcie: kamilpetran / Shutterstock

Znany fundusz BlackRock posiada 4,82 proc. akcji Airbusa, 2,87 proc. akcji Leonardo, 1,05 proc. akcji Thales, 1,04 proc. akcji Indra Sistemas i 0,45 proc. akcji Dassault. W konkurencyjnych firmach amerykańskich ten sam fundusz posiada 3,95 proc. akcji Boeinga, 4,89 proc. akcji Lockheed Martin, 4,77 proc. akcji Raytheon, 4,19 proc. akcji Northop oraz 3,86 proc. akcji General Dynamics.

Capital posiada 6,28 proc. akcji Lockheed Martin, 0,77 proc. akcji Northrop Grumman (aerospace), 6,45 proc. akcji Rayhtheon, 3,75 proc. akcji General Dynamics i 8,09 proc. akcji Northrop. Jest także instytucjonalnym właścicielem 4,77 proc. akcji Airbusa, w którym zarządza łącznie 11,76 proc. (w tym funduszami powierniczymi). 

Vanguard posiada 1,2 proc. akcji Thales, 1,9 proc. akcji Airbus, 1,86 proc. akcji Leonardo, 1,89 proc. akcji Indra Sistemas i 0,76 proc. akcji Dassault. W USA Vanguard jest udziałowcem firm Boeing (7,3 proc.), Lockheed (7,82 proc.), Raytheon (7,94 proc.), General Dynamics (7,27 proc.) i Northrop (7,63 proc.).

Te struktury dobrze pokazują problem „wspólnej własności” – pojawia się wtedy, gdy większość firm z tego samego sektora jest częściowo własnością tych samych udziałowców. Matt Stoller, amerykański ekonomista: – Taka sytuacja stwarza zachęty do wyższych cen, mniejszej innowacyjności i niższej produkcji. Fundusze indeksowe, takie jak BlackRock czy Vanguard, prawdopodobnie nie skupiają się konkretnie na sektorze wojskowym, lecz kupują akcje korporacyjne. Ale nadal poważnym problemem jest to, że fundusze kontrolują znaczną część wszystkich firm w danej branży.

Spytaliśmy o ryzyko „wspólnej własności” biuro Margrethe Vestager, komisarz ds. konkurencji. Nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Nasze źródła w Komisji twierdzą, że chociaż są świadome, że niektóre rynki obronne są wysoce skoncentrowane, mogą podjąć działania tylko wtedy, gdy „istnieją dowody na zachowania antykonkurencyjne”.

Laetitia Sedou z Europejskiej Sieci Przeciwko Handlowi Bronią (ENAAT) uważa, że to niebezpieczna sytuacja: – Otwieramy puszkę Pandory. Europa staje się dojną krową, źródłem finansowania bez ograniczeń.

Radosław Sikorski: –  Amerykanie już politycznie popierają obronność europejską. Gdzie występują różnice zdań? Niektóre firmy amerykańskie boją się, że komponent przemysłowy tej polityki mógłby oznaczać, że tracą swój udział w tym torcie zamówień obronnych. Wydaje mi się to strach chybiony, Amerykanie mają tak olbrzymią przewagę w ekonomii skali produkcji sprzętu, że i tak zawsze będą konkurencyjni, a my powinniśmy mieć takie same zasady kupowania sprzętu amerykańskiego jak Amerykanie mają zasady kupowania sprzętu europejskiego.

Autonomia, czyli co?

Prezydent Francji Emmanuel Macron od dawna apeluje o „strategiczną autonomię” dla Unii. Jego pomysł w skrócie: aby Europa mogła być wiarygodnym partnerem dla USA, musi być także partnerem autonomicznym, z własnym potencjałem wojskowym i technologicznym.

Czy to oznacza konkurencję dla NATO? Macron twierdzi, że nie. – Nie chodzi o to, że chcemy unieważnić istniejące sojusze czy partnerstwa – zapewnia, cytowany przez „New York Times”. – Ale w dniu, w którym współpraca staje się zależnością, stajesz się czyimś wasalem i znikasz.

Inwazja Rosji na Ukrainę sprawiła, że pogląd Macrona stał się bardziej powszechny: Europa musi rozwijać własny potencjał, aby nie być całkowicie zależna od potęgi militarnej USA. Bo prawda jest okrutna: Unia nie jest dziś w stanie wykonać żadnej samodzielnej operacji wojskowej bez pomocy Amerykanów. A dziennikarze słysząc to znowu wracają do ulubionego pytania: czy w pomysłach Macrona chodzi o armię Unii?

– Nie – odpowiada Robin Allers, starszy pracownik Norweskiego Instytutu Studiów nad Obronnością. – Nikt nie chce wspólnej armii. Kraje Unii są już supermocarstwem jeśli chodzi o zdolności obronne czy narzędzia gospodarcze i finansowe. Problemem Europy nigdy nie był brak pieniędzy. Był nim brak woli współpracy.

Investigate Europe zapytało 27 państw członkowskich UE, czy opowiadają się za wspólną armią europejską. Odpowiedzi udzieliło tylko osiem rządów: Estonii, Austrii, Czech, Portugalii, Łotwy, Finlandii, Niemiec i Danii. Tylko Niemcy wyraziły poparcie dla tego pomysłu, określając go jako „cel długoterminowy”.  Pozostałe rządy albo zdecydowanie się temu sprzeciwiają, albo twierdzą, że nie ma takiej debaty.

Zdaniem europosłanki Hannah Neumann z partii Zielonych (tworzy niemiecką koalicję rządową), członkini  Komisji Bezpieczeństwa i Obrony w PE, aby Unia wciąż była projektem pokojowym, musi być w stanie sama się bronić. – Aby UE mogła być projektem pokojowym, musi odgrywać kluczową rolę w zapobieganiu kryzysom i konfliktom na całym świecie. Musimy jednak także być w stanie bronić się sami, a czasem także pomagać tym, którzy potrzebują wsparcia militarnego, ponieważ bronią uniwersalnych wartości, które są podstawą pokoju. A więc tak, niestety, będziemy musieli stać się potęgą militarną, aby zapewnić pokój – mówi Neuman w rozmowie z Investigate Europe.

– Musimy stać się twardym mocarstwem – apelował niedawno do europarlamentarzystów Joseph Borell. – Twarda władza oznacza posiadanie siły do stosowania przymusu. Musimy przygotować się do stawiania oporu i do działania.

Piotr Buras, dyrektor warszawskiego biura think tanku European Council on Foreign Relations, ekspert ds. europejskich i niemieckich: – W tej dyskusji w uproszczeniu chodzi o to, żeby zwiększyć potencjał europejski i strategiczną autonomię czy suwerenność europejską, czyli zdolność do samodzielnego działania bez wsparcia Amerykanów. 

Pierwszym krokiem na drodze do tego celu ma być Kompas Strategiczny. Dokument, nad którym ministrowie spraw zagranicznych UE i ich dyplomaci pracowali przez prawie dwa lata (został przyjęty w ubiegły poniedziałek przez Radę Unii Europejskiej). 

Kompas wskazuje Rosję

Kompas Strategiczny to polityczny GPS, dokument, który ma nawigować europejską polityką zagraniczną w sprawach bezpieczeństwa i obrony. Nie zakłada, że europejskie wysiłki obronne staną się kiedykolwiek konkurencją dla NATO. Wprost przeciwnie – można w nim przeczytać, że „UE w dziedzinie bezpieczeństwa i obrony wniesie pozytywny wkład w bezpieczeństwo globalne i transatlantyckie oraz stanowi uzupełnienie NATO, które pozostaje fundamentem obrony zbiorowej dla swoich członków”.  

To ostatnie zdanie otwiera Kompas, wypracowany przez ponad dwa lata na ponad 50 spotkaniach, po których państwa lub grupy państw przygotowały 20 tzw. „white papers”. Igła kompasu chwiała się jak pijana przez długie miesiące, a projekt był krytykowany za brak priorytetów. Również za to, że zbyt miękko sugerował, że głównym sojusznikiem Unii jest NATO, a autonomia strategiczna oznacza autonomię wspólnie ze Stanami, a nie przeciwko Stanom. 

To, jak bardzo polityczny jest to dokument, pokazują zmiany w kolejnych wersjach Kompasu: w listopadzie 2021 r. (w pierwszej wersji) słowo „Rosja” pojawiło się sześć razy. W wersji styczniowej – 10 razy. W trzecim projekcie liczba wzmianek o Rosji wzrosła do 14. W zatwierdzonym dokumencie jest ich 17.

Zniknęła też jedyna miła wzmianka o Rosji, która widniała jeszcze w pierwszym projekcie („UE i Rosja mają wiele wspólnych interesów i wspólną kulturę. Dlatego też strategia UE ma na celu zaangażowanie Rosji w pewne konkretne kwestie”). Przyjęta wersja Kompasu głosi: „Powrót wojny w Europie, jak również poważne zmiany geopolityczne, stanowią wyzwanie dla naszej zdolności do promowania naszej wizji i obrony naszych interesów”. 

Początkowo tekst był jedynie ostrożną próbą zbliżenia 27 członków UE w dziedzinie polityki bezpieczeństwa. Pod wpływem wojny stał się  decyzją, która ma uczynić UE zdolną do obrony. 

Co na twardo wynika dziś z Kompasu? Po raz pierwszy państwa UE chcą stworzyć liczące 5000 osób siły szybkiego reagowania. W wymiarze politycznym trwa dyskusja o wykorzystaniu art. 44 Traktatu, który mówi o powierzeniu realizacji misji wojskowej grupie krajów członkowskich. Uruchomienie artykułu mogłoby ułatwić planowanie i prowadzenie operacji przez „koalicję chętnych”. Tym zainteresowany jest Berlin, sceptyczny wobec koalicji pod dowództwem Francuzów. Art. 44 ułatwiałby jednocześnie Francuzom prowadzenie operacji pod flagą Unii, a Niemcom teoretycznie pozwalał na wojskowy udział lub przynajmniej częściową ich polityczną współkontrolę.

Radosław Sikorski: – W Kompasie jest mowa o siłach szybkiego reagowania i możliwości reformy nieudanej koncepcji grup bojowych, a przypomnę, że już po fiasku wojen na Bałkanach w latach 90. Unia obiecała sobie, że następnym razem nie będzie bezradna. Tymczasem nadal jest bezradna. Proszę pamiętać, że Unia już oczywiście prowadzi operacje wojskowe. Uderzyliśmy na piratów somalijskich z powietrza, są operacje morskie, są operacje pokojowe, głównie w Afryce, są misje obserwacyjne. Ale nie mamy takich zdolności, które przesądziłyby o wyniku małego konfliktu w sytuacji, gdyby USA były zaangażowane gdzie indziej. 

Czym koncepcja nowych, 5-tysięcznych sił, różni się od starej koncepcji grup bojowych? Radosław Sikorski: – W grupach bojowych, w brygadzie, są trzy bataliony państw członkowskich, które jednocześnie muszą zgodzić się na operację i za nią zapłacić. W proponowanych siłach reagowania, które ja nazywam legionem europejskim, jest też brygada, ale złożona nie z oddziałów narodowych, a z ochotników z państw członkowskich. To jest zasadnicza różnica. Po drugie finansowana byłaby z budżetu obronnego Unii Europejskiej, i po trzecie o jej użyciu decydowałaby Rada do Spraw Zagranicznych. 

Po co nam NATO

Po prezydenturze Trumpa i wycofaniu Stanów Zjednoczonych z Afganistanu, zaufanie do Ameryki w sprawach wojskowych zostało w Europie mocno nadszarpnięte. 

Gdy w sierpniu ubiegłego roku talibowie przejęli władzę w Afganistanie, dla Europy był to jasny sygnał –  prowadzona przez NATO 20-letnia wojna pod amerykańskim dowództwem skończyła się klęską. Armia amerykańska opuściła kraj w pośpiechu, nie konsultując się z europejskimi sojusznikami, jedynie informując ich o swoich decyzjach. Z politycznego punktu widzenia był to moment krytyczny.

– Sytuacja w Afganistanie zmusza nas do przeprowadzenia analiz i dokonania wyborów zgodnych z naszymi poglądami i interesami geostrategicznymi. Ten afgański kryzys narzuca nam ćwiczenie autonomii strategicznej na pełną skalę – powiedział przewodniczący Rady UE Charles Michel po chaotycznych scenach ewakuacji na lotnisku w Kabulu.

We Wschodniej Europie zapomina się, że gdy przychodzi do geostrategii nie tylko Rosja jest problemem dla Europy. Mimo wojny w Ukrainie dla południa i zachodu Europy interesy bezpieczeństwa w dużym stopniu leżą w Afryce Północnej czy Sahelu. Tam poważnym problemami są terroryzm, niekontrolowana migracja, uchodźcy klimatyczni i wiele innych. W sprawach dotyczących Libii czy Sahelu Europa coraz mniej będzie mogła liczyć na Amerykanów. USA nie chcą brać udziału w operacjach wojskowych.

 

Piotr Buras, ECFR: – To nie jest tak, że Amerykanów się wypycha z Europy i że oni, gdy będą mieć w tym interes, nie dadzą się wypchnąć. Natomiast do pewnego stopnia oczekują od Unii Europejskiej, żeby wzięła niektóre sprawy w swoje ręce. Co Amerykanów obchodzą europejskie działania w Libii? Nie mają tam swoich wielkich, strategicznych interesów. Woleliby zająć się Chinami i rejonem Indopacyfiku, a tu niech Europa robi swoje. Biden popiera to, żeby Europejczycy działali sami, ale wszystkie działania, które są podejmowane, to działania na małą skalę. 

Rząd USA nalega, aby kraje europejskie wzięły na siebie większą odpowiedzialność finansową w ramach sojuszu NATO. Żąda, by każdy przeznaczał na obronę 2 proc. PKB. Ale Amerykanie wymagają również, aby Europejczycy trzymali się z dala duplikowania wysiłków – co może być problemem, ponieważ NATO posiada własne tzw. Siły Reagowania. Teoretycznie mogą one szybko wysłać w dowolne miejsce 40 tys. żołnierzy,  osiem razy więcej niż siły, które dopiero planuje stworzyć UE. A różne siły w ramach NATO i UE i tak pochodziłyby z tych samych, europejskich armii. 

A po co nam kontrola?

Polityka bezpieczeństwa, w przeciwieństwie do regulacji gospodarki czy ochrony środowiska, nie została „uwspólnotowiona” w Traktacie o UE: wszystkie decyzje wymagają zgody wszystkich 27 rządów narodowych. A te zazwyczaj mają rozbieżne interesy. W rezultacie wspólna polityka obronna Europy pozostaje uwięziona w  szarej strefie – z dala od kontroli europarlamentu. W najgorszym możliwym scenariuszu lobbyści i urzędnicy po prostu mogą rozdzielać pieniądze pomiędzy zainteresowane strony bez żadnego sensownego planu. 

– Jest oczywiste, że w związku z wojną w Ukrainie kwestie obronności znalazły się na pierwszym miejscu listy priorytetów politycznych. Ludzie będą chcieli wiedzieć, co dokładnie robi Unia w tej dziedzinie, jak wydawane są pieniądze, jakie projekty są przewidywane i jak zmienia się polityka w tym zakresie – mówi Emily O’Reilly, Europejski Rzecznik Praw Obywatelskich.

W lutym, m.in. dzięki stanowisku europosła PiS Zdzisława Krasnodębskiego, podczas tzw. rozmów trójstronnych, Europarlament został pozbawiony kontroli nad Funduszem Obrony. Kontroluje go teraz wyłącznie Komisja Europejska. Krasnodębski uzasadniał to „szczególnymi suwerennymi prawami państw członkowskich w zakresie polityki obronnej”. 

Historyk Adam Tooze, szef Instytutu Europejskiego na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku i ekspert w dziedzinie polityki UE: – Unia zbrojna starej Europy, Hiszpanii, Włoch, Francji, Holandii i Belgii jest oczywistą reakcją na rosyjskie zagrożenie. Taka unia mogłaby stać się niezależnym europejskim filarem w ramach NATO, dla którego państwa połączyłyby swoje armie, dysponując budżetem 150 mld dolarów rocznie. Nie kosztowałoby to ani centa więcej, niż kraje uczestniczące już wydają na własne wojsko.

Długa droga do potęgi

Znawcy europejskiej polityki wojskowej są jednak sceptyczni. Czy presja skłoni rządy wystarczającej liczby państw do podzielenia się suwerennością w sprawach wojskowych? 

Na pewno będzie z tym miała problem Polska. Monika Sus, profesor nadzwyczajny Instytutu Studiów Politycznych PAN, stypendystka Hertie School w Berlinie i Centrum Studiów Zaawansowanych im. Roberta Schumana EUI we Florencji: – Taka zmiana może być postrzegana jako zagrożenie, że jeśli państwa Unii będą inwestować w obronność poprzez Unię Europejską, to będą inwestować w nią mniej poprzez NATO. Dla Polski NATO jest kluczowe, zwłaszcza wzmacnianie flanki wschodniej, której znaczenie przez rosyjską agresję na Ukrainę znacznie wzrosło również dla pozostałych członków NATO. Plany wzmacniania polityki obronnej w ramach Unii były w Polsce postrzegane z pewną rezerwą. Obawiano się, że może się to odbyć kosztem mniejszego zaangażowania państw unijnych w priorytetowe dla Warszawy NATO. Ja jednak mam wrażenie, że nikt w Brukseli czy w innych stolicach europejskich nie planuje Unii Obronnej, czy jak to nazwiemy, kosztem NATO. Bliska współpraca między UE a NATO od czasu wybuchu wojny w Ukrainie pokazuje, że jest to najlepszy sposób na zapewnienie Europie bezpieczeństwa. Jakiekolwiek wzmacnianie UE w tej dziedzinie ma po prostu doprowadzić do tego, że UE będzie w stanie prowadzić drobne operacje bardziej samodzielnie. Potwierdza to także opublikowany niedawno Kompas Strategiczny. 

Javier Solana, były szef NATO: – Nie sądzę, byśmy potrzebowali więcej instytucji czy nowych organów, by zjednoczyć Europejczyków. Wszystko, czego potrzebujemy, to dobra wola obu organizacji, NATO i UE, aby starały się wzajemnie uzupełniać i działać jak najbardziej konstruktywnie.

Europa ma przed sobą jeszcze długą drogę, aby stać się potęgą militarną. W Unii nie zostanie zrealizowana żadna inicjatywa, na poziomie prawa wspólnotowego i Komisji, która nie będzie zaakceptowana przez najsilniejszych i najbogatszych, przez Niemcy i Francję. Według Adama Tooze, jeśli teraz dojdzie do zmian, to prawdopodobnie będą miały charakter koalicji chętnych, która będzie forsować rozwiązania bez konieczności udziału wszystkich państw UE: – Staje się to skomplikowane także dlatego, że Polacy, którzy z pewnością bardzo popierają zwiększenie zbrojeń, są zainteresowani rozwiązaniem europejskim, ale są zafiksowani na NATO i USA, ponieważ po prostu nie ufają Niemcom i prawdopodobnie nigdy nie będą ufać.

Piotr Buras: – Samodzielna działalność rozbija się o dwie rzeczy. Po pierwsze o różne percepcje bezpieczeństwa. Co w wypadku konfliktu robimy jako Europa? Czy jesteśmy w stanie uzyskać konsensus w takiej sprawie – czy chcemy gdzieś wkroczyć, czy nie chcemy? I na jakich zasadach? To bardzo poważny problem. Inny problem, jeszcze bardziej fundamentalny, to problem zdolności wojskowych. One są zbyt słabe. Bundeswehra i większość armii w Europie, poza brytyjską i francuską, jest w fatalnym stanie. Wszystko się rozbija o to – i to jest polski argument bardzo często – że już wszystko jedno, jakie są struktury, nie rozmawiajmy teraz o strukturach, czy będzie Unia decydować czy NATO, przede wszystkim trzeba rozwijać zdolności wojskowe. W tym wyposażenie, żeby było czym walczyć. Kiedy nie ma sprzętu, dyskusja o tym, kto będzie tym dowodził, jest nieco jałowa. 

Tekst jest częścią projektu Investigate Europe – międzynarodowego kolektywu dziennikarzy śledczych.

Wszystkie artykuły można znaleźć na stronie www.investigate-europe.eu.

INVESTIGATE EUROPE to zespół dziennikarzy z jedenastu krajów, którzy wspólnie badają tematy istotne dla Europy i publikują wyniki tych badań w mediach na całym kontynencie.

Oprócz FRONTSTORY.PL partnerami medialnymi publikacji są: Der Tagesspiegel (Niemcy), Telex (Węgry), EfSyn (Grecja), Público (Portugalia), Il Fatto Quotidiano (Włochy), infoLibre (Hiszpania), Klassekampen (Norwegia).  

W przygotowaniu raportu wzięli udział, Ingeborg Eliassen, Juliet Ferguson, Apostolis Fotiadis, Attila Kálmán, Maria Maggiore, Sigrid Melchior, Leïla Miñano, Paulo Pena, Nico Schmidt, Harald Schumann, Elisa Simantke, a także Laure Brillaud, Lorenzo Buzzoni, Ana Ćurić, Thodoris Chgondrogiannos & Nikolas Leontopoulos (Reporters United), Luc Martinon i Manuel Rico (infoLibre). 

Investigate Europe jest wspierane przez darowizny od czytelników, prywatnych darczyńców oraz Fundację Schöpflin, Fundację Rudolfa Augsteina, Fundację Fritta Ord, Open Society Initiative for Europe, Fundację Adessium, Fundację Revy i Davida Loganów oraz Fundację Cariplo. 

Avatar photo

Investigate Europe

Investigate Europe to międzynarodowy kolektyw dziennikarzy śledczych

CZYTAJ WIĘCEJ