Skip to content
Menu

UDAREMNIENI.
CO DZIEJE SIĘ NA GRANICY?

Julia Dauksza
Zdjęcie: Karol Grygoruk / RATS Agency

4 listopada 2021

Gdy zrobiło się ciemno, a temperatura spadła do zera, redaktor Rawand Qadir* poczuł strach. Był w lesie, z żoną i trójką dzieci. Umundurowani Białorusini pędzili ich na zachód. Polacy zawracali na wschód: „Jeśli mojej córce coś się stanie, nie przeżyję tego” – napisał wiadomość do organizacji humanitarnych.

Od tygodni trwa kryzys migracyjny na białorusko-polskiej granicy. Sytuacja jest napięta i pełna ludzkich dramatów. Uciekinierzy z Jemenu, Syrii czy Iraku usiłują tą drogą dostać się do Polski, a potem dalej na Zachód. Z naszych ustaleń wynika, że osoby przygotowywane do przekroczenia granicy i te zawrócone przez polską Straż Graniczną są gromadzone przy nadgranicznych białoruskich bazach wojskowych i na poligonach. Na miejsce zbiórki wozi ich tamtejsza straż graniczna.

Dzięki danym uzyskanym od takich osób jak Rawand Qadir kilka z takich baz udało nam się zlokalizować – jedna z nich to Tokari, sąsiadujące z polską gminą Mielnik. To kolejny dowód na to, że akcję przerzutu uchodźców na granicę koordynują białoruskie służby.

Gdy przybysze zostaną przewiezieni do takiego miejsca, nie mają odwrotu. Muszą forsować granicę. Po drugiej stronie czeka na nich polska straż graniczna: pakuje uchodźców do samochodu, przewozi dziesiątki kilometrów i wypycha z powrotem na Białoruś. Tam historia się powtarza: zgarnięcie przez Białorusinów, krótka regeneracja w obozie i znów marsz do Polski.

Próbują kilka, kilkanaście razy, nawet jeśli opadli z sił i chcą wrócić skąd przybyli. Z przedzierania się do Polski nie można zrezygnować. Oporni są bici, szczuci psami.

Rodzina Qadirów brutalności i bezwzględności doświadczyła na własnej skórze.

Tekst Fundacji Reporterów
Po polsku artykuł został po raz pierwszy opublikowany na Onet.pl pod tytułem „Musisz się przebić albo cię zabiją. Teraz powiedzieli tak do mnie”. 
Oryginał w wersji angielskiej został opublikowany na vsquare.org.

Historie warte uwagi.
Zapisz się na nasz Newsletter
żeby żadnej nie przegapić

Według polskiej Straży Granicznej, od początku stanu wyjątkowego, wprowadzonego 2 września, do 28 października „ujawniono” ponad 20 tys. prób przekroczenia granicy. Jednak w tym okresie zatrzymano tylko 574 osoby. Straż Graniczna przekonuje, że pozostałe próby przekroczenia granicy zostały „udaremnione” – nie wyjaśnia to, w jaki sposób do Niemiec szlakiem białoruskim dotarło we wrześniu i październiku prawie 6,5 tys. uchodźców i migrantów. Na pytania, jak czytać statystyki „udaremnionych prób” – czy chodzi o indywidualne osoby, czy zdarzenia – Straż Graniczna nie podaje jednoznacznej interpretacji tych liczb. 

Historia Qadirów jest jedną z tysięcy, tyle, że dobrze udokumentowaną. Rawand był kurdyjskim dziennikarzem – to, co go spotkało w drodze, zapisywał lub przekazywał nam na bieżąco. By odtworzyć to, co naprawdę dzieje się z uchodźcami i imigrantami, spędziliśmy kilkanaście dni nad granicą. Analizowaliśmy zarówno krążące po sieci strzępy informacji, jak i obszerne świadectwa zebrane od organizacji humanitarnych i samych migrantów. Weryfikowaliśmy materiały Straży Granicznej, przekazy białoruskiej propagandy i treści z mediów społecznościowych migrantów. Lokalizowaliśmy miejsce ich wykonania. Na mapach satelitarnych zebraliśmy i umieściliśmy krążące po internecie i organizacjach pomocowych prośby o pomoc.

Zebrane przez nas dowody pokazują tragiczny los bohaterów „udaremnionych” prób przekroczenia granicy.

Poligony

Z Rawandem rozmawiamy na komunikatorze o drodze.

– Byłeś w białoruskim obozie?

– To był obóz wojskowy, miejsce dla żołnierzy – opowiada Rawand.

Ślęczymy nad mapami i zdjęciami. Ustalamy, że Qadirowie podczas tułaczki wzdłuż polskiej granicy odwiedzili między innymi wojskowy poligon w Kodeniu pod Brześciem.

Białoruskie obiekty wojskowe przy granicy z Polską

W Internecie próżno szukać informacji o tej lokalizacji – na mapach wygląda po prostu jak duże boisko, w porównaniu z innymi białoruskimi obiektami wojskowymi jest wręcz malutki. Jednak na archiwalnych zdjęciach satelitarnych znajdujemy między innymi duże nieoznaczone lądowisko, czasem przykryte plandeką, i obiekt przypominający pojazd pancerny lub czołg.

4 października do obrońców praw człowieka trafiają informacje o tym, że koczuje tam mniej więcej sto osób. Z poligonu przyjezdni zabierani są z eskortą białoruskich służb na granicę. Szczęśliwcy trafiają do miejsca, w którym kończy się Bug, a zaczyna prosta, zielona granica z Polską. Tam, w białoruskiej Vul’ce, są przygotowywani do jej przekroczenia, pokonują drut kolczasty i zaczyna się ich podróż po krajach unijnych – chyba że natkną się na polskich pograniczników, którzy „udaremniają” ich próbę, zawracając na Białoruś.

Obóz w Vul’ce odnajdujemy na Google Earth dzięki jednemu z filmików autorstwa migrantów. To jeszcze jeden nieoznaczony poligon, wchodzący klinem w przygraniczny las. Na jednym z budynków wisi białoruska flaga, pod nim na krzesełkach siedzą pogranicznicy w moro. Grupy migrantów spoczywają pod ich okiem na trawie, dzieci bawią się na drabinkach. Bohaterowie nagrania jeszcze nie doświadczyli trudów przeprawy przez polskie lasy przy pogarszającej się pogodzie.

Ale są też pechowcy zmuszani do przeprawy przez rzekę. Jeśli nie stać ich na opłacenie pomocy od pograniczników w przeprawie, muszą przepłynąć Bug wpław. Jeśli nie chcą – bywają zmuszeni do tego siłą. 20 października pod Woroblinem, 50 km w dół rzeki od Kodenia, wyłowiono z Bugu ciało 19-letniego Syryjczyka. Jego współtowarzysz zeznał, że do Bugu wepchnęły ich białoruskie służby.

Jak wyglądała pierwsza próba wejścia do Polski rodziny Rawanda? Spisaną relację z pierwszych dni na granicy Rawand wysyłał nam Messengerem, tłumacząc ją na angielski z pomocą Google Translate.

„W nocy auto (przemytników) zawiozło nas w czwórkę na granicę. Wtedy po raz pierwszy tak się bałem – ani ja, ani moje dzieci nie widzieliśmy niczego w ciemnościach dalej niż metr. Moi synkowie trzymali mnie mocno za ręce. Moje najmłodsze dziecko było z swoją matką, dwie godziny drogi za nami. Dotarliśmy na koniec białoruskiego drutu granicznego [odgradzającego zamkniętą strefę militarną na białoruskim pograniczu, tzw. sistemę, od reszty Białorusi – red.], gdy spróbowaliśmy się przedostać – po pięciu minutach zajechało auto białoruskich pograniczników.

– Do Polski czy na Białoruś? – zapytali. – Do Polski – odpowiedzieliśmy. Zapakowali nas do auta i pokierowali na polską granicę. Kazali wyłączyć telefony i uciszyć dzieci. Potem musieliśmy iść cztery kilometry [w głąb Polski, prawdopodobnie poza strefę stanu wyjątkowego – red.]. Osoba, z którą miałem kontakt na Białorusi (przemytnik) podała nam miejsce, gdzie mamy przyjść do kierowców [którzy mieli ich wieźć dalej na zachód]. Spaliśmy w lesie, ale z powodu strasznego pragnienia poszliśmy dalej. Kilometr dalej zgarnęła nas polska policja. Dali nam wodę i odwieźli na granicę.

Z granicy znowu zgarnęli nas Białorusini i zabrali do obozu po białoruskiej stronie [Kodeń albo Vu’lka – red.]. Było tam wiele rodzin: Irakijczycy, Turcy, Jemeńczycy, Syryjczycy, ale głównie Irakijczycy. Kazali nam czekać do drugiej w nocy. Moja rodzina błagała o możliwość powrotu na Białoruś, ale kazali nam iść do Polski, nawet kobiecie ze złamaną nogą. Tamtej nocy próbowaliśmy trzy razy, ale nie przedostaliśmy się, wróciliśmy do obozu”.

Thank you for killing us

Takich przypadków wiele. Rodziny z małymi dziećmi i osoby starsze mają najmniejsze szanse powodzenia w przeprawie przez trudne tereny nadbużańskich lasów. Z historii zebranych przez nas na granicy wynika, że wiele z nich próbuje tą drogą dołączyć do krewnych, którzy dotarli do Europy innymi szlakami (np. przez Morze Śródziemne lub pieszo przez Bałkany).

Od początku października do różnych organizacji docierają prośby od tych, których ostatnią znaną lokalizacją był poligon pod Brześciem.

„Jest nas piętnastka, tkwimy na granicy. Nie mamy jedzenia, picia, nawet zapalniczki. Nie możemy zapalić ognia. Umrzemy z zimna. Pomóżcie nam. My tylko chcemy żyć. Praktyki Białorusinów i Polaków nas zabijają. Dlaczego? Nie jesteśmy terrorystami, jesteśmy tu z rodzinami. Proszę, niech nas aresztują i zabiją, ale nie chcemy umierać powoli. Każdego dnia umieramy” – pisze ktoś z syryjskiego numeru (aktualnie niedostępny, los właścicieli jest nieznany).

Krewny innej rodziny pisze: „Proszę pomóżcie, moja rodzina tkwi w białoruskim lesie, żołnierze nie pozwalają im się cofnąć do miasta i wrócić do ojczyzny, nie mają wody, jedzenia, zamarzają; są z nimi małe dzieci. Proszę zabierzcie ich z powrotem do miasta albo dostarczcie im jedzenie (…) Pieniądze im się skończyły, śpią tam 10 dzień… Mówią, że wepchną ich do rzeki [koło Kodenia przepływa Bug – red.]”.

„Sir, proszę pomóżcie, przekraczam granicę z rodziną, mam dwójkę córeczek ze mną, 2 i 3 lata, jesteśmy w rękach białoruskiej policji, wyślą nas dziś na granicę – nie pozwalają nam zostać – proszę pomóżcie, to już czwarty raz, my tam umrzemy” – pisze inny Irakijczyk.

Jedna z próśb o pomoc kierowana do aktywistów

Wobec takich krzyków rozpaczy ich odbiorcy są całkowicie bezsilni. Aktywiści mogą dotrzeć z pomocą tylko do osób, którym udało się przejść przez polską strefę stanu wyjątkowego – nie mogą zbliżyć się do granicy na trzy kilometry, a co dopiero wyrwać kogoś z rąk białoruskich pograniczników. Cierpliwie tłumaczą osobom tkwiącym na granicy, że nie mogą zrobić nic poza powiadomieniem Czerwonego Krzyża i UNHCR – i że nie wiadomo, kiedy będzie reakcja. Komuś puszczają nerwy: „Thank you for killing us”, odpisuje jedna z grup, nim urwie się z nią kontakt.

Z poligonu wyruszają między innymi dwie siostry z Jemenu. Jedna z nich jest w szóstym miesiącu ciąży, z trzyletnim dzieckiem. Afrykańska organizacja ratująca ofiary handlu ludźmi, którą powiadomiła ich siostra, przekazuje nam kolejne transmisje ich lokalizacji. Najpierw z poligonu w Kodeniu. Potem – z lasu w polskiej gminie Tokary, 1,5 km od granicy. Tyle o drugiej w nocy udało się przejść grupie składającej się głównie z kobiet i nieletnich. Nad ranem temperatura spada do -1 stopnia, kobiety rozpalają ognisko, by ogrzać dzieci. 20 minut później przesyłają kolejną pinezkę – zostały momentalnie namierzone i „zawrócone do linii granicznej” przez polskie służby. „Były w Polsce ale polscy strażnicy zabrali je busem i zostawili z powrotem na linii z Białorusią” – pisze ich siostra.

Losy Jemenek, rodziny Rawanda i innych „zawróconych”, którzy wyruszyli do Polski z poligonu w Kodeniu, splatają się ponownie w Tokarach.

Lokalizacja przekazana przez migrantów: wojskowy poligon w białoruskim Kodeniu

Tokari

Z relacji Rawanda wynika, że po nieudanych próbach przekraczania granicy w różnych miejscach, wszyscy z grupy, w której był wraz z rodziną, wylądowali w innym obozie. Udało nam się ustalić, że chodzi o Tokari. To mała białoruska osada tuż nad granicą. Największym obiektem we wsi jest 6. placówka białoruskiego oddziału granicznego „Tokari”.

Obóz w Tokari, w przeciwieństwie do ukrytych w lasach poligonów, do których Białorusini dowożą ludzi pod osłoną nocy, znajduje się przy samej granicy. To obrazek znany z Usnarza Górnego: wyczerpani ludzie siedzący na pasie drogi granicznej pomiędzy dwoma państwami, przy samym drucie żyletkowym, na wyciągnięcie ręki od polskich żołnierzy. To tam trafiają grupy niedobitków wypchnięte z Polski po kilka razy przez Straż Graniczną.

Stąd do najbliższej polskiej wsi jest zaledwie 500 m. I tutaj właśnie od dwóch tygodni dochodzi do regularnych prób „siłowego forsowania granicy” przez duże grupy obozujących tam ludzi.

Placówka białoruskich pograniczników znajduje się zaledwie 500 m w głąb Białorusi. Cały czas mają oko na migrantów i reakcje polskiego wojska. Osoba z innej grupy, która również utknęła w Tokarach, przesyła nam wykonane z ukrycia nagranie pokazujące ogrzewających się w ognisku za linią drzew pograniczników.

Rodzina Qadirów trafia do Tokar w nocy z 8 na 9 października. Są przemarznięci, zmęczeni i głodni. Jednak to nie powód, by białoruscy pogranicznicy pozwolili im odpocząć. Wieczorem 10 października dziennikarz pisze:

„[Białorusini] mówią mojemu przyjacielowi, że musi przebić się przez granicę albo go zabiją. Teraz powiedzieli tak do mnie. Wszystkie rodziny muszą napierać na granicę. Białoruska policja to nagrywa. Polscy żołnierze [też] nagrywają cały czas.”

Białoruscy żołnierze przez większość czasu są za drzewami, polskich ma na wyciągnięcie ręki – oddziela go od nich tylko płot z siatki udekorowany zwojami drutu żyletkowego.

Notatka Rawanda jest jedną z nielicznych bezpośrednich relacji uczestników takich zajść na granicy, niezniekształconych przez soczewkę propagandy. Monopol na informowanie o losach ludzi „zawieszonych” pomiędzy polską strefą stanu wyjątkowego, z której wykluczono media, a białoruską „sistemą” – buforowym pasem, do którego dostępu broni KGB – mają tylko rządowe służby informacyjne obu państw.

Monopol na informowanie o losach ludzi „zawieszonych” przy granicy mają tylko rządowe służby informacyjne obu państw

Konfrontacje pomiędzy migrantami a polskimi pogranicznikami są nagrywane przez białoruskie służby, a potem puszczane w prorządowych mediach. Białoruski Sputnik donosi np., że „Polacy używają broni w celu wypędzenia uchodźców”.

Polskie służby też nagrywają i zasilają prorządową propagandę. O „szturmach agresywnych migrantów” na podstawie informacji z Tokarów donosiła niezalezna.pl.

Rawand wysyła nam kolejne filmiki. Ktoś nieporadnie próbuje strącić zwój drutu kolczastego długim żelaznym drągiem. Po drugiej stronie tłoczą się polscy mundurowi. Wysyła zdjęcie szerokiego rozcięcia na dłoni od drutu żyletkowego, którego 150 km rozciągnięto w sierpniu wzdłuż polsko-białoruskiej granicy.

Pinezka

Pod koniec pierwszego tygodnia października, po lekkim ociepleniu, temperatura w nocy znów spada poniżej zera. Przypomnijmy: w poprzednich dniach Qadir i jego rodzina wraz z 23 innymi osobami po raz pierwszy przeszli przez polską granicę. Najpierw „pomagały” im białoruskie służby, potem musieli radzić sobie sami. Polscy pogranicznicy za każdym razem zauważali ich i raz za razem wypychali całą grupę na Białoruś.  

Do tego momentu historię jego podróży odtwarzaliśmy z późniejszych rozmów z Rawandem i z jego notatek oraz zebranych relacji od innych osób z tej grupy. 8 października Qadir wysłał do swoich bliskich wiadomość, że jego rodzina utknęła. Była to pinezka zawierająca współrzędne geograficzne. To najprostszy sposób by dać sygnał, gdzie znajduje się właściciel telefonu. Znaczek na mapie pokazywał pas drogi granicznej w pobliżu Tokari. Było to po białoruskiej stronie.
Rawand pinezkę z tego miejsca przesłał chwilę po tym, jak kolejny raz został wraz z rodziną zawrócony z Polski przez Straż Graniczną. Jego bliscy zaczęli wyszukiwać kontakty do organizacji humanitarnych. Zbierają one takie informacje, by pomagać ludziom zagubionym w przygranicznych puszczach. Gdy znają lokalizację, mogą podjechać z odzieżą, jedzeniem i lekarstwami, wezwać karetkę, udokumentować prośby o ochronę międzynarodową.
Za pośrednictwem jednego z telefonów alarmowych takich organizacji uzyskaliśmy możliwość kontaktu z Rawandem przez aplikację WhatsApp. Przez następne kilka dni niemal na żywo mogliśmy już monitorować losy jego rodziny, korzystając z chwil, w których Białorusini pozwalali mu podładować telefon powerbankiem – do nie więcej niż 20 proc. baterii.

Usnarz co 5 km

Jak wspomnieliśmy, przez prawie tydzień Rawand i inne osoby z jego grupy różnymi kanałami próbowały uzyskać pomoc w wyjściu ze ślepej uliczki, w której utknęli. W sumie kilkanaście rodzin odbijało się między Polską a Białorusią – zawracanych to przez jedne, to przez drugie służby. Ich historia nie jest nadzwyczajna.

Według danych lokalizacyjnych ze zgłoszeń spoza granic Polski, które udostępniła nam Grupa Granica (koalicja NGO organizujących pomoc humanitarną i prawną dla uchodźców i migrantów), od trójstyku granicy z Białorusią i Litwą do Puszczy Białowieskiej duże zbiorowiska uchodźców mogą obozować nawet co 5-10 kilometrów. Mieszkańcy podlaskiego pogranicza donoszą o nawet 200-osobowych grupach koczujących na obrzeżach Puszczy Białowieskiej, dochodzą z nich pierwsze informacje o zgonach (ustaliliśmy, że chodzi o lokalizację ok. 15 km od Tokar).

Są w podobnej sytuacji co grupa Rawanda: polska straż graniczna nie pozwala im wejść na terytorium Polski; białoruskie służby nie pozwalają przemieścić się w żadnym innym kierunku. Białoruski Czerwony Krzyż, podobnie jak jego polski odpowiednik, nie ma stałego dostępu do strefy przygranicznej. Żeby udzielić pomocy musi prosić białoruskie władze o pozwolenie na wjazd, w efekcie dociera tam głównie w celach propagandowych, na przykład z paczkami dla koczujących w Usnarzu.

Polska nie dopuszcza do granicy pracowników UNHCR, choć polskie organizacje na prośbę uchodźców informują te instytucje o sytuacji zawieszonych na granicy osób. Od połowy września media społecznościowe i skrzynki mailowe wolontariuszy Grupy Granica zalewają informacje o zaginionych oraz prośby o pomoc od osób zagubionych na pograniczu. W sobotę 9 października o świcie przychodzi nagranie: wokół białoruskiego słupka granicznego siedzi grupa ludzi i pali ognisko. Wszystko pokryte jest szronem. Grupa Rawanda nie ma wody ani jedzenia. Aktywiści informują go, że powiadomili UNHCR o jego sytuacji i że 13 km na północ wzdłuż pasa granicznego jest czynne przejście, na którym mógłby spróbować poprosić o azyl i oddać się w ręce straży granicznej.
Ale grupa nie ma możliwości przemieszczania się wzdłuż pasa. „Białoruś mnie nie puszcza”, pisze Rawand. „Policja białoruska puszcza nas tylko do Polski. Ani w lewo, ani w prawo. Tylko Polska, nie wstecz”. Białorusini pozwalają uchodźcom się przemieszczać pojedynczo w prawo i lewo wzdłuż płotu, ale nie dalej niż na 500 m. Rawand z rodziną uwięzieni są pod słupkiem granicznym nr 249.
Według uchodźców gdy ktoś chce zawrócić, Białorusini szczują go psami: „Trzech chłopaków chciało wracać do Mińska, pogryzły ich psy, byli we krwi”.
Rawand wysyła pinezkę pokazującą, gdzie miało miejsce zajście. To boczna droga tuż przy samej siedzibie białoruskich pograniczników.
Na zdjęciu wykonanym w sobotę 9 października rodzina Rawanda siedzi przy dogasającym ognisku, malutka Noor śpi na kolanach ojca. Tej samej nocy Rawand wysyła zdjęcia pilnującego ich radiowozu po polskiej stronie, Białorusini obserwują ich zza drzew. W ciągu doby grupa zwiększyła się dwukrotnie – z 24 do 48 osób. Dołączają do niej kolejni „wypchnięci” z Polski ludzie.

Słupek 249

Zaczynają się przymrozki. W niedzielę grupa liczy już 75 osób. W obozie zaczyna brakować wody. Raz dostają ją od Polaków. Rawand wysyła nam nagranie, na którym jego kolega błaga o więcej wody dla swojego dziecka. Tym razem źle trafia – zmieszani prośbami polscy żołnierze podśmiewają się tylko. Jedzenie kupują od Białorusinów za ostatnie pieniądze.
W grupie znajduje się kilkanaścioro dzieci. Dziennikarz przesyła dokumenty pięciolatka z obozu, z porażeniem mózgowym.
W poniedziałek, 11 października, kończy się drewno na opał. Białorusini nie sprzedają już jedzenia. Rawand błaga o przyjazd telewizji. Na nagraniach zrezygnowani ludzie snują się po pasie przygranicznym. Jednak podejmują kolejną próbę przejścia przez granicę. Tym razem udaną. O godz. 16.30 coś się dzieje – od Rawanda przychodzi krótka wiadomość głosowa: – Jesteśmy w Polsce! Błagam, przyjedźcie.
Rawand udostępnia swoją lokalizację po polskiej stronie granicy i wysyła nagrane podczas przejścia filmy: kilka osób drągami obala płot z siatki i strąca zwoje drutu kolczastego na ziemię. Dorośli przechodzą na drugą stronę i przenoszą dzieci nad drutem, po czym siadają z nimi na ziemi. Polscy żołnierze, choć czekają po drugiej stronie, umożliwiają im przejście i z podniesioną bronią nakazują usiąść wzdłuż płotu. Wszystko przebiega bardzo spokojnie. Na jakiś czas zapada cisza na łączach.
O 18.30 Rawand wysyła pinezkę z drogi spod polskiej miejscowości Czeremcha.
„Co się dzieje?” – pyta. „Wielkie auta policyjne. Jestem z całą rodziną. Wszystkie rodziny, 12 lub więcej. Wiesz gdzie nas wiozą? Gdzie? Do Polski? Do obozu?”.
Pinezka zbliża się do posterunku straży granicznej w Czeremsze. Aktywiści informują nas, że pewnie zmierza na posterunek straży granicznej. O 18.20 przychodzi ostatnia wiadomość od Rawanda: „Wyłączyć telefon? Proszę. Boję się”.
„Nie możemy tam pomóc, to strefa stanu wyjątkowego. Przykro nam” – brzmi odpowiedź aktywistów, już nieodczytana. Telefon milknie.
Aktywiści obdzwaniają ośrodki dla cudzoziemców i placówki Straży Granicznej, próbując ustalić miejsce pobytu rodziny Rawanda. Bez odpowiedzi. Przez tydzień nie ma żadnej informacji o ich losie.
Zagadka znikających ludzi rozwiązuje się, gdy Rawand odzywa się do nas tydzień później, 18 października. Mimo przeciwności dotarł z całą rodziną do Niemiec, znajduje się u siostry w zachodnich landach. Stąd ma się przenieść do ośrodka dla uchodźców i aplikować o azyl. Nim trafi na kwarantannę bez telefonu, przekazuje nam, co działo się przez zeszły tydzień.

Jak się okazuje, w poniedziałek 11 października, policyjne busy nie zatrzymują się pod Strażą Graniczną w Czeremsze. Jadą z nadbużańskich Tokar kolejne dwie godziny – prawie 130 km – hen za Białystok, niemal pod samo przejście graniczne w Bobrownikach. Znajduje się tam placówka Straży Granicznej, w której od nielicznych szczęśliwców przyjmowane są wnioski azylowe.
Jednak zamiast dojechać do ośrodka, autobusy odbijają na północ boczną drogą i wypakowują cudzoziemców – prawie 40 osób – na granicy białoruskiej „sistemy”, która na tym odcinku zaczyna się obok wsi Łapicze.
Rawand pokazuje na mapie miejsce, gdzie po przewiezieniu z Tokar Polacy przez dziurę w płocie wypchnęli ich na Białoruś. „Białorusinów nie było”, opowiada. „Mundurowi przeszli z nami kawałek za granicę i zostawili nas tam, mówiąc: wracajcie na Białoruś”. Rawand opisuje topografię terenu, meandry Świsłoczy, tory kolejowe.
W języku angielskim na praktykę polegającą na nieformalnym wydaleniu (bez przeprowadzenia jakiegokolwiek postępowania) cudzoziemca do innego kraju istnieje określenie „push back”; polscy aktywiści wolą używać swojskiego terminu „wywózka”.
Niedługo po wywózce, rodzinie Rawanda udaje się jednak zorganizować transport do Niemiec niemal z tego samego miejsca, w którym zostali porzuceni przez Polaków.
Kilka dni później większość rodzin z grupy wywiezionej z Tokar do Krynek i tak będzie już w drodze do Niemiec. Na miejscu zostaną trzy rodziny, których bliskim w Iraku skończyły się pieniądze.
Gdy rozmawiamy w Niemczech, Rawand rozpoznaje twarze pozostawionych w Polsce towarzyszy podróży na nagraniach wykonanych przez TVN 14 października w Hajnówce, 70 km od Krynek. Rodzina z szóstką dzieci jest kolejny raz pakowana na paki ciężarówek i wywożona w głąb Puszczy Białowieskiej, do strefy stanu wyjątkowego. Jej dalszy los pozostaje nieznany.

Ludzie, których nie liczą

Dramaty rodziny Qadir i tysięcy podobnych rozgrywają się w strefie objętej stanem wyjątkowym. Nie mają tu dostępu media, posłowie, organizacje pozarządowe. To, czego możemy się dowiedzieć o ich losie, pochodzi więc z „pinezek”, wiadomości na grupach na Facebooku, kontaktów z lokalną ludnością.
Władze wolą milczeć. Ignorują albo zbywają pytania od instytucji broniących praw człowieka. Można to prześledzić na przykładzie grupy Rawanda – aktywiści poruszyli niebo i ziemię, by ustalić status zatrzymanej kilka razy na terytorium Polski rodziny. W ten sposób dowiedzieli się, że osoby zatrzymywane i „odstawiane do linii granicznej” – jeśli wierzyć Straży Granicznej, nawet kilka do kilkunastu tysięcy osób – w ogóle nie są ewidencjonowane w polskim systemie. Po ich obecności na terytorium Polski nie zostaje żaden oficjalny ślad.
W sobotę 9 października Helsińska Fundacja Praw Człowieka wysłała do RPO i UNHCR interwencję w sprawie grupy obecnej w Tokarach na podstawie zebranych przez aktywistów dokumentów.
„Sprawa dotyczy dwóch rodzin cudzoziemskich, które w nocy z 4 na 5 października zostały zatrzymane przez funkcjonariuszy polskiej Straży Granicznej w pobliżu miejscowości Tokary, a następnie zostały zmuszone do jej przekroczenia w kierunku Białorusi, bez wszczęcia wobec nich przewidzianych prawem postępowań, takich jak postępowanie o zobowiązanie do powrotu, czy postępowanie o udzielenie ochrony międzynarodowej. Rodzinom nie udzielono niezbędnej pomocy, pomimo iż w grupie tej znajduje się kobieta w zaawansowanej ciąży oraz czworo małoletnich dzieci (1, 3, 6 oraz 8 lat). […] W wyniku nielegalnego wypchnięcia obu rodzin z Polski przez polskich funkcjonariuszy, a także w związku z brutalnymi działaniami białoruskich służb granicznych, obecnie obie rodziny zmuszone są do koczowania w pobliżu polskiej granicy po stronie białoruskiej. Nie jest im tam dostarczana żadna pomoc, w związku z czym pozostają bez jedzenia, wody i ciepłego schronienia, pomimo iż temperatura w tamtym rejonie spada nocą poniżej zera stopni Celsjusza. Białoruscy pogranicznicy zabraniają rodzinom cofnięcia się w głąb Białorusi, czy też skierowania się wzdłuż pasa granicznego na oficjalne przejście graniczne znajdujące się 17 km na północ od nich. Funkcjonariusze polskich służb mundurowych (najprawdopodobniej żołnierze polskich Sił Zbrojnych) zabraniają im natomiast przekroczenia granicy w kierunku Polski celem ubiegania się o ochronę międzynarodową”.
Odpowiedzi do dzisiaj brak. Dostaje ją natomiast biuro poselskie Franka Sterczewskiego, które w poniedziałek – w dniu aresztowania Rawanda z rodziną – podjęło interwencję w tej samej sprawie, pytając Straż Graniczną o miejsce przetrzymywania zatrzymanego w Polsce dziennikarza i jego rodziny:
„W oparciu o systemy teleinformatyczne Straży Granicznej dokonano sprawdzenia wymienionych w powyższym piśmie cudzoziemców. W wyniku dokonanych sprawdzeń ustalono, że Podlaski Oddział Straży Granicznej nie prowadzi żadnych czynności wobec wskazanych cudzoziemców. W związku z czym nie posiadamy informacji o sytuacji prawnej ww. cudzoziemców”.
Pod odpowiedzią podpisuje się Komendant Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej płk Andrzej Jakubaszek.

Na polsko-białoruskiej granicy. Zdjęcie: Karol Grygoruk / RATS Agency
We wtorek 12 października Straż Graniczna publikuje raport za poprzedni dzień: „W poniedziałek 11.10 na granicy odnotowano 605 prób jej nielegalnego przekroczenia. Zatrzymano 13 nielegalnych imigrantów. Pozostałe [592 – red.] próby zostały udaremnione”. Grupa, której ślad urwał się 11 października pod posterunkiem w Czeremsze, liczyła co najmniej 70 dorosłych i 16 dzieci.
Możemy się tylko domyślać, że siedem spośród 592 „udaremnionych” tego dnia prób to rodzina Rawanda. Skoro w sumie byli zawracani cztery razy – to siedmioosobowa rodzina odpowiada za 28 spośród wszystkich odnotowanych „udaremnionych prób” (obecnie ponad 20 tys.).
Cztery próby w tej statystyce to malutka, roczna Noor. Szóstka dzieci z rodziny, której zabrakło pieniędzy na przemytnika i która w Puszczy Białowieskiej została zawrócona po raz piąty, to aż trzydzieści „udaremnionych prób”.

Uchodźca czy imigrant

Na zdjęciu wykonanym przed odlotem z Turcji szczęśliwa, europejsko ubrana rodzina pozuje w parku. Rawand i i Leyla to małżeństwo z trójką małych dzieci. Ich synowie mają sześć i osiem lat, Noor – szeroko uśmiechnięta dziewczynka w różowej sukience – zaledwie rok. Przed ucieczką mieszkali w Irbilu, względnie bezpiecznej stolicy autonomii kurdyjskiej. Do Polski zabiorą ze sobą jeszcze rodzeństwo.
Dlaczego, jak tysiące innych Kurdów, zostawili Irak i ruszyli do Europy?
Irak to główny kierunek, z którego przybywają migranci szlakiem białoruskim – według danych Frontexu, tylko w lipcu i sierpniu tym szlakiem dostało się do Europy 3 tys. 244 obywateli Iraku (od września Frontex przestał podawać dane). Choć nie toczy się w nim obecnie konflikt zbrojny jak w Jemenie czy Syrii, Irak ma 2 mln wewnętrznych uchodźców, a dla niektórych osób jest bardziej niebezpieczny niż dla innych.
– W Iraku od dziesięcioleci przetaczają się konflikty etniczno-religijne, które zmuszają ludzi do ucieczki – mówi Iwo Łoś z Grupy Granica. – Dla przykładu, ostatnio w lesie spotkaliśmy wielopokoleniową rodzinę Jazydów z irackiego Kurdystanu [przeprowadzoną w 2014 roku przez Państwo Islamskie rzeź Jazydów ONZ uznało za ludobójstwo – red.]. Do tego Irak oraz Kurdystan ze względu na niestabilną sytuację polityczną są wyjątkowo nieprzyjazne dziennikarzom i działaczom politycznym.
Według memorandum UNHCR z 2019 r. w sprawie ubiegania się o ochronę międzynarodową przez osoby uciekające z Iraku, za szczególnie zagrożone należy uznać osoby sprzeciwiające się zarówno irackiemu rządowi krajowemu, jak i rządowi autonomii kurdyjskiej – szczególnie dziennikarzy i pracowników mediów oraz członków konkurencyjnych lub opozycyjnych partii. To właśnie przypadek Rawanda, który pracował jako operator kamery dla portalu związanego z jedną z największych partii kurdyjskiej, Patriotycznej Unii Kurdystanu.
– Nowy gabinet Rządu Regionalnego Kurdystanu mocno uderzył w wolność słowa – mówi Ragaz Kamal, założyciel grupy 17Shubat for human rights (nazwa upamiętnia masakrę protestantów dokonaną podczas Arabskiej Wiosny). – Od zeszłego roku 100 aktywistów i dziennikarzy zostało aresztowanych przez Asayish [kurdyjski wywiad – red.], stacje telewizyjne były atakowane, a pracownicy skazywani nawet na 6 lat więzienia.
W sierpniu 2020 r. kolega Rawanda z pracy ginie podczas relacjonowania demonstracji opozycyjnych. Rawand mówi, że sam był aresztowany dwa razy i objęty policyjnym dozorem. Czarę goryczy przelewa przewrót oraz czystki w partii PUK, której dotychczasowy lider popada w niełaskę, a jego współpracownicy muszą uciekać z Kurdystanu. Jako zaangażowany politycznie Kurd, Rawand nie jest też bezpieczny nawet w Turcji.
Wraz z rodziną kupują więc słynne białoruskie wizy, wierząc, że dzięki nim będą mogli poprosić w Europie o azyl i dołączą do mieszkającej w Niemczech rodziny. Obywatele Iraku mają jeden z „najsłabszych” paszportów na świecie. Jego posiadacze bez wizy mogą dostać się do pięciu państw, z wizą – do szesnastu, ale żadnego europejskiego (dla porównania, Polacy mogą bez problemu wjechać do 130 krajów). Dlatego białoruska wiza, załatwiana przez współpracujące z administracją Łukaszenki „biura podróży”, to dla Irakijczyków jedyny sposób na dostanie się do Europy. Podróż ma kosztować 4 tys. euro za osobę, co obejmuje przelot, transport na granicę i podstawienie aut na zachód po polskiej stronie granicy przez przemytników.
„Przed dwoma dniami (6 lub 7 października) polska policja aresztowała mnie”, pisał Rawand pierwszego dnia uwięzienia w Tokarach.  „Pokazałem im paszport i legitymację prasową. Powiedzieli – wracaj na Białoruś, żadnej Polski”.
I dodaje: „W Iraku jestem dziennikarzem. Wiecie, jak jest w Iraku z dziennikarzami. Nie mogę wrócić”. Rawand przekazuje też legitymacje prasowe IFJ – International Federation of Journalists – i Kurdyjskiego Związku Dziennikarzy do których należy, oraz komplet paszportów całej rodziny i kontakty do bliskich. Dzięki temu mogliśmy w dużej mierze zweryfikować jego historię.
 
Kurdyjski Związek Dziennikarzy publikuje coroczne raporty o represjach wobec dziennikarzy w Iraku: „42 aresztowania, 32 ataków i napaści, 8 pobić, 4 przypadki gróźb, między innymi. Ataki wymierzone w media dotknęły 315 organizacji i dziennikarzy w całym irackim Kurdystanie”, brzmi ich raport za rok 2020.
 
– Jako dziennikarz związany z partią rywalizującą z kurdyjskim rządem, spełniałby aż dwie przesłanki do uchodźczej ochrony międzynarodowej. Dla mnie to dość oczywisty przypadek, by domagać się azylu, szczególnie mając na uwadze memorandum UNHCR – mówi Iwo Łoś. – Każdy taki przypadek powinien zostać rozpatrzony przez polskie służby, które mają nieporównywalnie większe możliwości weryfikacji takich historii niż dziennikarze i obrońcy praw człowieka.
Jednak ani Rawand, ani inni kurdyjscy opozycjoniści takiej szansy nie mają. Podobnie jak uciekający przed prześladowaniami Jazydzi czy uchodźcy z ogarniętego wojną Jemenu, których również wielu przekracza granicę polsko-białoruską. Polskie służby „wypychają” wszystkich, zawracając ich na linię graniczną i oddając w ręce Białorusinów. Ci znów popędzą ich na zachód.

Post scriptum

W piątek 15 października – tydzień po pierwszej wiadomości od Rawanda, który w tym czasie jest już w drodze do Niemiec – do jednej z organizacji z Grupy Granica przychodzi kolejna wiadomość.
„Pomocy! Nie możemy się cofnąć i musimy iść do Polski”, piszą Jemeńczycy. „Ilu Was jest?”, odpowiadają: „prawie sto osób”. Do wiadomości załączają pinezkę z Tokar.
Tego samego dnia kolejny Kurd przesyła film spod słupka 249. Za linią drzew, wśród opadających liści, palą ognisko białoruscy pogranicznicy. Koledzy zasłaniają Kurda, by Białorusini nie zorientowali się, że filmuje. Ten sam człowiek wrzuci na Facebooka przycięte nagranie, na którym kolejna grupa forsuje kijami zwoje drutu żyletkowego. Na dłuższej, przesłanej do nas wersji, zdołał zarejestrować stojących za nią białoruskich żołnierzy.
Następnego dnia na Twitterze Straży Granicznej pojawia się post: „70-osobowa grupa cudzoziemców próbowała wczoraj tj. 15.10 forsować granicę polsko-białoruską na odcinku ochranianym przez Placówkę Straży Granicznej w Mielniku. Granicy broniliśmy wspólnie z żołnierzami #WojskoPolskie”. Mimo wysiłków Straży Granicznej i żołnierzy Wojska Polskiego, autor filmu z pogranicznikami dotarł pięć dni później pod granicę z Niemcami i poprosił o azyl.
23 października Andrzej Duda podpisał tzw. „ustawę wywózkową”. Ustawa całkowicie uniemożliwia złożenie wniosków o azyl osobom, które dostały się do Polski przez zieloną granicę, a nie przez oficjalne przejście graniczne. Organizacje Grupy Granica oraz eksperci Fundacji im. Stefana Batorego alarmują o jej niezgodności z Konwencją Genewską.

 

29 października w mediach społecznościowych pojawia się informacja o śmierci 23-letniego Gailana, Kurda zmarłego prawdopodobnie na skutek hipoglikemii, z powodu braku leków i nieudzielenia pomocy. Na filmie ciało zmarłego leży na wprost posterunku polskich żołnierzy, pod białoruskim słupkiem numer 247 – 500 metrów od miejsca, w którym jeszcze dwa tygodnie temu przebywała rodzina Rawanda.
W Tokarach jest już kolejna grupa. 
 

Współpraca: Filip Wesołowski – analityk OSINT, członek zespołu INTERPRT.

*Nazwisko głównego bohatera zostało zmienione ze względów bezpieczeństwa.

**Treść wiadomości została zredagowana językowo

Tekst Fundacji Reporterów
Po polsku artykuł został po raz pierwszy opublikowany na Onet.pl pod tytułem „Musisz się przebić albo cię zabiją. Teraz powiedzieli tak do mnie”. 
Oryginał w wersji angielskiej został opublikowany na vsquare.org.

Avatar photo

Julia Dauksza

Dziennikarka FRONTSTORY.PL. Researcherka OSINT z doświadczeniem w międzynarodowych projektach śledczych OCCRP i VSquare. Współpracowała z organizacjami pozarządowymi. Stypendystka Bertha Fellowship 2023.

CZYTAJ WIĘCEJ