#powódź
Oby nas nie zalało
Od powodzi minął rok, na następną nie jesteśmy gotowi
Krzysztof Story
Współpraca: Maciej Możański
30 września 2025
- Gdy w Stroniu Śląskim pękła tama, fala zalała dwa miasta i zabiła czworo ludzi. Zawiodły wszystkie procedury kryzysowe i zarządzanie obiektem, ale prokuratura, która prowadzi śledztwo, nadal oficjalnie niczego nie ustaliła
- Wody Polskie do dziś nie mają podstawowych informacji na temat własnego obiektu, który spowodował katastrofę
- Państwo przeznaczyło na pomoc po powodzi 8 miliardów – wciąż nie wiadomo, jak zabezpieczy te pieniądze i mieszkańców przed kolejną powodzią
- Pomóc mogłaby naturalna retencja, ale Lasy Państwowe wydają na nią groszowe budżety
Gdy wjeżdżam do Lądka-Zdroju, ten widok rzuca się w oczy: w rzece wala się gruz, drzewa i resztki miejskiej kanalizacji. Kurzy się wszystko, kręcą się ekipy budowlane, słychać młoty pneumatyczne, w korycie rzeki stoją koparki. Na wielu kamienicach wielkie napisy: „Zakaz wstępu”. To ślady po wrześniu 2024 r. Wtedy woda zalała całe miasta, rzekami w Sudetach płynęły drzewa, samochody, domy. Pierwszy raz w historii Polski rząd ogłosił stan klęski żywiołowej.
Okazało się, że w wielu miejscach byliśmy nawet bardziej bezradni niż w 1997 r., podczas powodzi tysiąclecia.
A miało być zupełnie inaczej. Mieliśmy 27 lat, żeby się przygotować.
Wielka woda
Lipiec, 1997 r., brzeg Odry, odcinek przed Wrocławiem. Władze chcą wysadzić wały i zalać wieś, żeby uratować pobliskie miasto. Mieszkańcy bronią domów. Wojewoda dolnośląski siedzi w radiowozie i naradza się z policją, jak spędzić tłum z wałów i podłożyć ładunki.
— Ja w policyjnej nysce nigdy nie siedziałem – uśmiecha się Janusz Zaleski, ówczesny wojewoda wrocławski, a dziś kluczowa postać polskiej gospodarki wodnej. – Nie doszło też do fizycznej konfrontacji z ludźmi.
Wierzymy, że dziennikarstwo śledcze to dobro publiczne.
Zostań naszym patronem, wesprzyj nas na Patronite.
Scena z radiowozem rozegrała się wyłącznie w netfliksowym serialu „Wielka Woda”, ale nie jest daleka od prawdy. Prawda działa się w podwrocławskich Łanach, Zaleski był wtedy na miejscu. Były race i gaz łzawiący, był ładunek wybuchowy spuszczany z helikoptera. Wałów nie wysadzono, mieszkańcy bronili ich cztery dni i noce, a Wrocław znalazł się pod wodą. – Jedno udało się w tym serialu pokazać – mówi Janusz Zaleski. – Tam nie było wygranych. Wszyscy przegraliśmy.
Spotykamy się w siedzibie Wód Polskich, od 2018 r. instytucji zarządzającej krajową wodą. Na drzwiach biura wita mnie kartka: „Biuro Koordynacji Projektu Ochrony Przeciwpowodziowej Dorzecza Odry i Wisły”.

To tytuł projektu, przy którym współpracują Polska, Bank Światowy i Bank Rozwoju Rady Europy – źródło pieniędzy na tamy, zbiorniki retencyjne i prace w korytach rzek. Przez gabinet prof. Zaleskiego przepływa fortuna na ochronę przeciwpowodziową.
Z 70-letnim profesorem rozmawiamy o ostatniej, tragicznej powodzi sprzed roku. Zaleski obserwował wtedy jedno miejsce: 15 września woda zaczęła rozlewać się po zbiorniku Racibórz Dolny. – Od 1997 roku większość mojej działalności zawodowej poświęciłem temu projektowi – mówi Zaleski.
Rok temu największa budowla hydrotechniczna w tej części Europy zaczęła swój pierwszy test. Zaleski: – Nigdy wcześniej nie była wypełniona nawet w połowie.

Racibórz Dolny może pomieścić 185 mln m3 wody (dla porównania – mniej więcej tyle, ile pomieściłoby 185 Stadionów Narodowych). Otoczona wałami i zaporami wanna o powierzchni Kołobrzegu kosztowała 2 mld zł. Powstała, aby w miastach nad Odrą – od Raciborza po Wrocław – nie powtórzył się dramat z 1997 r.
Strategia strusia
Historia inwestycji w Racibórz Dolny to opowieść o polskim stylu zarządzania wodą.
Rok temu zbiornik „wyłapał” falę na Odrze. Ale za tym, co może uchodzić za sukces, stoi prawie 20-letnia droga przez mękę. Na potrzeby inwestycji trzeba było wysiedlić około 500 osób. Pierwsze wykupy zaczęły się w 2002 r., ale po nich nastąpiły lata protestów, po których przeniesiono wieś Nieboczowy w nowe miejsce, siedem kilometrów dalej.
W nowych Nieboczowach wszyscy pamiętają tamtą walkę:
– Traktowano nas fatalnie, urzędnicy myśleli, że co roku wykupią po dwa domy, i jakoś to będzie – wspomina Barbara Mazurek, sołtyska. Jej ojciec był sołtysem starej wsi i przywódcą protestów.

Janusz Zaleski: – Polska długo miała strategię strusia. Był ogromny opór przeciwko inwestycjom zbiornikowym ze strony środowisk ekologicznych, a gdy ludzie zaczynali krzyczeć o powodzi – budowaliśmy i podnosiliśmy wały. Tylko, że budując wały chronisz siebie, ale zalewasz sąsiada niżej, w dolnym biegu rzeki. Ja dążę do tego, żebyśmy się zajmowali realną redukcją ryzyka, a nie spychaniem go w dół, z prądem wody.
Od 1997 r. pożyczyliśmy na ochronę przeciwpowodziową z Banku Światowego i BRRE ponad 5,8 mld zł – wylicza Janusz Zaleski.
Czy zostały dobrze wydane? Patrząc na długie 27 lat po powodzi tysiąclecia, ewidentnie Polska zadbała o te miejsca, w których wtedy było najgorzej – czyli o duże miasta na nizinach.
Jak Niemiec zbudował, tak stoi
– Wrocław zazwyczaj ma kilka dni, by przygotować się na falę. W górach sytuacja zmienia się z godziny na godzinę, w powodziach błyskawicznych woda spływa z ogromną siłą – uważa Borys Bednarek.
Bednarek jest hydrologiem i hydrotechnikiem. Spotykamy się w jego rodzinnym mieście, Lądku Zdroju. Miasto fragmentami wciąż wygląda jak pobojowisko, jeden z większych mostów leży w rzece, pod nim fala zaparkowała drzewa, śmieci i resztki kanalizacji.
Rok temu Borys kierował pracami w korycie Białej Lądeckiej (projekt finansuje Bank Światowy), jego firma wygrała przetarg na remont poniemieckich murów, dzięki którym rzeka płynie przez miasto uregulowanym korytem.
Borys w Lądku współorganizuje znany festiwal, największy zjazd pasjonatów gór w Europie. Rok temu afterparty skończyło się 8 września nad ranem – a chwilę później zaczęło padać.
Dwa dni później do Wrocławia na sztab kryzysowy zjechali premier Tusk i minister Siemoniak. Prognozy pokazywały, że będzie źle.
Tymczasem w Lądku i położonym 7 km w górę rzeki Stroniu Śląskim od powodzi tysiąclecia nie zmieniło się praktycznie nic. Nad oboma miastami potok Morawka wciąż przegradza 116-letnia, poniemiecka tama. – Ten zbiornik był za mały na taką wodę. Od lat 90. wykonano tam tylko kosmetyczne poprawki – tłumaczy Borys Bednarek. – Stara konstrukcja, nie ma żadnych wrót, którymi można awaryjnie spuścić wodę. Są tylko dwie rury przy dnie i jedna w środku zapory. Nadmiar musi przelać się górą.
Plany były inne. W 2019 r. Wody Polskie podjęły próbę zbudowania dziewięciu zbiorników przeciwpowodziowych w Kotlinie Kłodzkiej. Jeden z nich miał stanąć zaraz nad domem Marzeny Stołypko, sołtyski wsi Stara Morawa. Ale urzędnicy nadal nie umieli rozmawiać z mieszkańcami. Stołypko: – W tym czasie kończyli 18-letnią przeprawę z mieszkańcami przy budowie zbiornika Racibórz. A tu zachowywali się dokładnie tak samo. Nie odrobili pracy domowej.
Z dziewięciu planowanych zbudowano cztery, wszystkie poniżej Lądka i Stronia. Reszta, jak wiele podobnych projektów, utonęła w protestach mieszkańców.
Stronie Śląskie i Lądek Zdrój zostały z jednym, poniemieckim zbiornikiem.
Za dużo wody
Z oświadczenia opublikowanego po ostatniej powodzi przez Wody Polskie: „W sobotę 14 września o godzinie 21:13, […], na zbiorniku Stronie Śląskie zaczął działać przelew powierzchniowy. Obsługa zbiornika utraciła możliwość bezpiecznego sterowania urządzeniami zapory”. Mówiąc po polsku: lało się górą.
To była niespokojna noc w całej Kotlinie, ale deszcz na parę godzin zelżał.
– W niedzielę rano woda zaczęła się obniżać. Mój tato zaczął już pierwsze porządki w ogródku – pamięta Tomasz Nowicki, 47-letni burmistrz Lądka Zdroju.
Zaraz potem zaczęła się ulewa. W Lądku woda zaczęła wpływać na rynek. Od rana nie było już zasięgu, internet był rzadkością, woda pozrywała światłowody. Miasto weszło w tryb zarządzania kryzysowego. – Nie dostaliśmy informacji o rozmyciu wału zapory ani ze Stronia, ani z centrum zarządzania kryzysowego w Kłodzku, ani z Wód Polskich. Nie było żadnych alertów RCB odnośnie potencjalnej katastrofy w Stroniu – pamięta burmistrz Nowicki.

Gdy Borys Bednarek złapał zasięg, na zdjęciu w sieci zobaczył, w jakim stanie jest zbiornik w Stroniu, który powyżej miasta przytrzymywał prawie 1,5 mln metrów sześciennych wody. Zdiagnozował krótko: – Panowie, ja bym sp…lał!.
Do góry! Do góry!
Nie było alertów, syren, procedur. Byli strażacy na quadach i okrzyki przez megafon: „Do góry, ludzie, do góry!”, „Pękła tama w Stroniu!” oraz najkrótsze, polskie „Spi…lać!”.
W tym czasie prawie półtora Stadionu Narodowego wody leci już w dół, w stronę Lądka. Fala zabiera wszystko, od drzew i mostów, po komisariat w Stroniu. Sami strażacy nie wiedzą, ile mają czasu.
Nagrania z tamtych chwil, minuta po minucie, zebrał Radosław Pietraga. O 11:52 po rynku w Lądku jeszcze przejeżdżają samochody, chodzą ludzie. O 12:44 przez południową stronę rynku jeszcze da się przejść, choć już po uda w wodzie. Kwadrans później na rynek wpływają samochody i ogródki pobliskich restauracji. O 13:13 na rynku jest tyle wody, że zakrywa człowieka.
Godzinę później woda opada. Jest po wszystkim.
Wstępnie straty w Stroniu oszacowano na miliard. W Lądku miasto straciło 300 milionów. Według prokuratury w katastrofie zginęły cztery osoby. Dwa 5-tysięczne miasta wyglądały jak po trzęsieniu ziemi.
Samorządy nie radziły sobie z pobojowiskiem. W Stroniu Śląskim skończyło się powołaniem gminnej komisji rewizyjnej, która złożyła do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez burmistrza. – Brak wymaganych uzgodnień w tym planie, niepodjęcie żadnych działań przygotowawczych (…), zbyt późna ewakuacja, (…) nieprzygotowanie punktów ewakuacyjnych, nie uruchomienie systemu alarmowego, braki materiałowe typu worki czy piasek – wyliczał w Radiu Wrocław opozycyjny radny Remigiusz Sławik.

Przypilnuje nas moloch
Dlaczego doszło do desperackiego wyścigu z czasem? Dlaczego nie zadziałały procedury i systemy ostrzegania?
Do dziś wyjaśnianiem przyczyn katastrofy zajmuje się Prokuratura Okręgowa w Świdnicy. – Procedury ewakuacyjne i komunikacja też są elementem postępowania, w tej chwili nie mogę powiedzieć więcej – ucina Małgorzata Czajkowska, prokuratorka prowadząca sprawę.
O pomoc w zbadaniu przyczyn katastrofy prokuratura poprosiła Katedrę Geotechniki, Hydrotechniki, Budownictwa Podziemnego i Wodnego Politechniki Wrocławskiej. Minął rok. Co ustalili biegli – nie wiadomo.
Zbiornikiem w Stroniu, tak jak wszystkimi innymi (choć są wyjątki, obsługiwane np. przez spółki energetyczne) zarządzają Wody Polskie. Działają od 2018 r., z ich powstaniem eksperci wiązali duże nadzieje. Pomysł był taki, żeby w końcu na rzeki zacząć patrzeć całościowo, a nie wzdłuż granic gmin czy województw. Wreszcie miały powstać (i to się akurat udało) mapy ryzyka powodziowego. Bruksela miała odkręcić kurek z pieniędzmi na gospodarkę wodną.
Ostatecznie powstał moloch – centralnie sterowana instytucja, obsadzana z politycznego klucza, która 50 zarządów tzw. zlewni grupuje w 11 wyższych, regionalnych zarządach. Te z kolei odpowiadają przed władzą najwyższą – Krajowym Zarządem Gospodarki Wodnej (KZGW). Wody zatrudniają ponad 6600 osób, z czego prawie tysiąc w stolicy. – Ta centralizacja nie ma sensu – zżyma się Janusz Zaleski. – Wody Polskie co chwilę potykają się o własny rozmiar. Nie da się tysiącami małych rzek zarządzać z Warszawy.
Gdy rząd PiS tworzył Wody, miał prosty pomysł: zasili je kasa z podniesionych opłat. – Ta reforma przyzwyczai społeczeństwo do faktu, że za wodę trzeba płacić – zachwalał ówczesny wiceminister środowiska Mariusz Gajda. I dziwił się, że gdy drożeje paliwo to nie ma protestów, a gdy drożeje woda – to są.
Przeciwni nowym przepisom byli zwłaszcza rolnicy, przed którymi szybko ugiął się rząd Beaty Szydło (zdecydowała, że podwyżek nie będzie). Skutek? – Nie ma szans na realizację jakichkolwiek inwestycji, a jeszcze ciężej jest z utrzymaniem infrastruktury – rozkłada ręce prof. Zaleski.
A co z powodziami? Dla poszkodowanych terenów instytucja przygotowała plany redukcji ryzyka powodziowego. Pełno w nich nowych inwestycji – nad Lądkiem Zdrojem mają powstać aż trzy zbiorniki (ten w Stroniu ma być remontowany). W kwietniu rząd przyznał Wodom Polskim 86 mln zł na zaprojektowanie zbiornika w Kamieńcu Ząbkowickim (koszt 1,3 mld zł).
Czy instytucja, która zarządza takimi obiektami powinna mieć problem z nadzorem i komunikacją, jak to było w Stroniu?
Nie tylko Stronie Śląskie
Według raportu z 2021 r. przygotowanego przez United Nations University, naukowego ramienia Organizacji Narodów Zjednoczonych, starzejące się tamy zaczynają być problemem nie tylko w Polsce. Ponad połowa z 8 tys. dużych zapór w Europie ma więcej niż 50 lat, a co dziesiąta ponad sto.
Autorzy raportu zebrali dane dotyczące awarii zapór na całym świecie. Jeszcze w latach 1950-2004 liczba awarii nie przekraczała 25 rocznie. W latach 2015-2019 było ich już średnio 174. Jedna awaria co dwa dni.
W 2024 r. Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej zbadał stan 108 zapór na polskich rzekach. Co piąta uzyskała ocenę niedostateczną, a 17 proc. zostało opisanych, jako zagrażające bezpieczeństwu.
Buduj, gdzie chcesz
W zabudowanych dolinach górskich nie jest łatwo znaleźć alternatywę dla zbiorników przeciwpowodziowych. Czy jest w ogóle możliwa? Spotykam się z Romanem Koniecznym, pracownikiem IMGW, inżynierem budownictwa wodnego, specjalistą od naturalnych, „nietechnicznych” rozwiązań.
– Kotlinę Kłodzką przed powodzią miało chronić sześć zbiorników. Zadziałały tylko dwa, a my i tak rzucamy się do budowy kolejnych – mówi Konieczny. Wylicza, że trzy zbiorniki (w tym nowiutkie, oddane tuż przed powodzią w Krosnowicach i Roztokach Bystrzyckich) wypełniły się na długo przed nadejściem fali kulminacyjnej. Nie mogły jej więc zredukować. A zbiornik w Stroniu nie tylko nie pomógł, ale spowodował wielką katastrofę.
Zdaniem Borysa Bednarka to oskarżenie na wyrost z dwóch powodów: po pierwsze współczesne zbiorniki, nawet jeśli woda leje się górą, nadal mogą być skuteczne, bo przepływem da się sterować, a po drugie: od początku wiadomo było, że zbudowanie tylko czterech z dziewięciu zbiorników (w tym żadnego powyżej Lądka Zdroju) nie rozwiąże sytuacji. Wody Polskie też uważają, że należy budować kolejne.
Konieczny uważa, że powinniśmy wreszcie zacząć korzystać z innych rozwiązań.
– Są trzy sposoby na to, żeby ograniczyć straty. Pierwszy, z którym leżymy: nauczyć się żyć z powodzią – mówi. Jak? Konieczny wymienia: uszczelnianie domów, procedury ewakuacyjne, mądre projektowanie infrastruktury krytycznej. Choćby po to, by szpitale nie wsadzały do piwnic węzłów energetycznych czy stacji dializ.
Po powodzi z ubiegłego roku Konieczny wraz z fundacją Greenmind prowadził badania wśród ofiar powodzi. Co trzeci mieszkaniec i trzy czwarte poszkodowanych przedsiębiorców nie wiedziało, że mieszka lub pracuje na terenach zagrożonych powodziami.
– Druga rzecz to odsunięcie się od rzeki – mówi Konieczny. – Ale na obszarach zalewowych mieszka kilkaset tysięcy ludzi. Wizja wyprowadzenia wszystkich to czysta fantazja. Możemy tam żyć, tylko musimy robić to mądrze. Może nie warto zaraz przy rzece, tak jak obok Lądka, stawiać składów budowlanych, które potem spłyną z następną powodzią?
A co z budową nowych domów przy rzece? Polska od dawna ma prawo, które zakazuje budowania na terenach zalewowych. Ale aż do 2018 r. zapomnieliśmy stworzyć prawnie wiążące mapy ryzyka powodziowego, które wyznaczają, które miejsca to „tereny zalewowe”. Przepisy okazały się martwe.
Teoretycznie dziś jest już lepiej, mapy ryzyka powodziowego są publicznie dostępne a samorządy mają obowiązek konsultować się z Wodami przed wydaniem warunków zabudowy. Ale gdy w 2023 r. Najwyższa Izba Kontroli skontrolowała, jak działa ten nadzór, okazało się, że z 11 skontrolowanych gmin aż dziewięć złamało w tej sprawie prawo.
– Zrobiliśmy taki przegląd w Kotlinie Kłodzkiej – mówi prof. Zaleski. – Od 2018 do 2024 roku na 330 wniosków o budowę na terenach zalewowych zdarzyło się zaledwie osiem odmów.
Sprawdź czy Cię zaleje
Jeśli chcesz sprawdzić, czy mieszkasz na terenach zalewowych, możesz to zrobić na mapy.isok.gov.pl.

Warszawa powie, co robić
Trzecia opcja brzmi: złapać wodę, spowolnić jej spływ. Po powodzi w 2024 r. zespół prof. Zaleskiego przygotował „Program redukcji ryzyka powodziowego w zlewni Nysy Kłodzkiej”. To dokument, którym Wody Polskie odpowiadają mieszkańcom Kotliny na pytanie „co z nami będzie?”.
W Programie cały wachlarz działań sprowadza się do jednego: budować więcej zbiorników. A co z naturalną retencją (chodzi o to, ile wody po drodze w doliny „wypiją” lasy, łąki i bagna)?
Większości bagien pozbyliśmy się sami, także za unijne pieniądze w ramach dopłat bezpośrednich dla rolników. Łąki spotkał podobny los. A lasy? W górach to one są najważniejszym zbiornikiem retencyjnym. Mają kluczową funkcję w bezpieczeństwie przeciwpowodziowym, bo to tu zaczynają się niszczycielskie powodzie błyskawiczne. Przez setki lat ludzie nad brzegami budowali kaskady, wstawiali wodopusty – drewniane rynny w poprzek leśnych dróg, kierujące wodę z powrotem do lasu. Dziś w Europie wraca się do takich tanich pomysłów. Zbiorczo można je nazwać „naturalną retencję”.
W Polsce retencję naturalną traktuje się jak kwiatek do kożucha. W Programie na 260 stron dokumentu poświęcono jej 17. Wielkość naturalnej retencji dla całej zlewni Nysy Kłodzkiej (dziewięć razy większej niż Warszawa) pracownicy Wód Polskich wyliczyli tam na 0,8 mln m³ wody. Od znajomego przyrodnika słyszę: – Tyle to bobry robią na pierwszym lepszym potoku, i nie chcą za to faktury.
Skąd ta niemoc? Po części stąd, że w Polsce górskim potokiem rządzi jedna instytucja, a drzewem rosnącym na jego brzegu – inna. Wody Polskie i Lasy Państwowe serdecznie się nie znoszą. – Lasy Państwowe są bardzo pasywne w kwestiach „wodno-powodziowych”. Króluje nastawienie „to nie nasz problem” – mówi Janusz Zaleski. – Byli zapraszani na spotkania i delegowali pracowników z niskiego szczebla do współpracy. Ich propozycje mikroretencji są niewystarczające. Nie dostrzegam tam woli większego zaangażowania.
Z ankiet po powodzi przygotowanych przez Romana Koniecznego wynika, że co czwarta jej ofiara została zalana tym, co spływało po górskich zboczach i leśnych drogach.
O wkład Lasów Państwowych w bezpieczeństwo powodziowe pytam Huberta Klisia, inżyniera nadzoru w Nadleśnictwie Lądek Zdrój: – Od dziesięcioleci prowadzimy działania przeciwdziałające powodzi. Do 2028 r. planujemy na małą retencję wydać około 2 mln złotych – przekonuje.
Brzmi trochę jak klasyczna, leśna wersja policyjnego „prowadzimy czynności”. Pytam o konkrety: – Mamy 12 zbiorników retencjonujących wodę. Osiem z tych zbiorników nadleśnictwo zbudowało w 2013 i 2014 r. W trakcie powodzi dwa z nich zostały totalnie zniszczone, osiem kolejnych uszkodzonych – wylicza Hubert Kliś.
Nadleśnictwo Lądek Zdrój zarządza 170 kilometrami kwadratowymi lasów. 12 zbiorników zbudowanych dekadę temu – taki jest efekt prowadzenia czynności przez Lasy. Kliś sugeruje, że retencja leśna i tak nie ocali przed wielką wodą: – Z wyliczeń Wód Polskich wynika, że możemy zretencjonować maksymalnie 260 tys. m³ wody. A w tej powodzi przez Lądek przepłynęło około 23 milionów nadmiarowej wody.
Ciekawe – Lasy Państwowe posługują się wyłącznie wyliczeniami Wód i zespołu prof. Zaleskiego. Dlaczego nie mają własnych? Bo takie rzeczy muszą zostać klepnięte piętro lub kilka pięter wyżej, w Dyrekcji Generalnej i w Dyrekcjach Regionalnych. Sudecki leśnik musi dzwonić do Warszawy, żeby centrala wskazała mu, co robić z potokiem we własnym lesie.
W Programie znajduję dane o planowanych wydatkach nadleśnictw na retencję leśną. W latach 2024-2028 leśnicy z Bystrzycy Kłodzkiej wydadzą na to całe 600 złotych. Dwa inne (Zdroje i Międzylesie) mają na retencję milionowe budżety, tylko, że metr sześcienny „zretencjonowanej” wody kosztuje w ich planach 100 razy więcej niż w zbiorniku Racibórz.
Nie ma komu kopać rowów
A jak dobra retencja naturalna wygląda w praktyce? Jadę do Milówki w Beskidzie Żywieckim. Adam Ulbrych, choć dorastał w opolskim, jest tu lokalnym ekspertem od retencji. Zanim przeprowadził się znad rzeki Stobrawy namówił urzędników, żeby na dolnośląskiej rzece zrobić inwentaryzację – przejść się wzdłuż brzegów i sprawdzić, co na nich stoi. Okazało się, że nikt w Polsce wcześniej tego nie robił.

Co znalazła samorzutna inspekcja? Na przykład 42 stawy, w większości zamienione w wysypiska śmieci. W 2013 r. dokument Ulbrycha stał się jednym z pierwszych programów tzw. renaturyzacji rzeki w Polsce. – Nam nie brakuje pieniędzy. Po prostu nie ma komu kopać rowów – narzeka Ulbrych. – Brakuje ludzi, którzy znali się na inżynierii krajobrazu, których kształciły technika melioracji.
Ulbrych uważa, że z zawodu jest dzikiem – przychodzi do urzędów i ryje. Do roli asystenta społecznego do spraw retencji zaprasza go czasem opisywany wielokrotnie przez Frontstory.pl poseł Jarosław Sachajko. W 2023 r. doprowadził do odnowienia poniemieckiego systemu nawadniającego łąki w dolinie Stobrawy. Wystarczyła wymiana prostych zastawek. Teraz Wody Polskie chwalą się tym projektem jako własnym.
Ulbrych oprowadza mnie po swoim rewirze. Pokazuje drewniane wodopusty w drogach i sieć stawów za domem, jego wodne laboratorium.
Niedawno w pobliskim Żywcu wyjazdowe posiedzenie miał Państwowa Rada Gospodarki Wodnej. Jedna z głównych kwestii: odmulenie Jeziora Żywieckiego, zbiornika retencyjnego z lat 60.- Trzy dni siedzieli na żywieckim zamku i debatowali – mówi Ulbrych. – A tu, do góry, nie przyszedł nikt, żeby to zobaczyć.
Od Jeziora Żywieckiego w latach 60. jego pojemność zmniejszyła się o 7 proc. W 2018 r. Wody Polskie szacowały, że koszt odmulenia zbiornika przekroczy 135 mln zł.
Ulbrych napisał wtedy do Wód z sugestią, żeby zajęły się problemem u źródła, zamiast kopać w jeziorze na dole. Odpisała mu Anna Mączka, zastępczyni dyrektora departamentu ochrony przed suszą i powodzią: „W przypadku terenów górskich zastosowanie działań polegających na zwiększaniu retencji na łąkach jest niemożliwe z powodu zbyt dużych spadków, a tereny naturalnie podmokłe nie występują.”
– To co ja mam za domem, jeśli nie występują? – szydzi Ulbrych.
Kładka znikąd
Słabość instytucji, która zarządza wodną częścią infrastruktury krytycznej, niepokoi. Każda powódź testuje, jak utrzymujemy tamy i zastawki, jak często czyścimy rowy i przepusty i czy gdzieś nie zbudowaliśmy o jednego mostku za dużo. Przykład?
Ulbrych pokazuje film ze zbiornika w Stroniu. Nad samą zaporą jest metalowa kładka dla pieszych i rowerzystów, prześwit ma maksymalnie metr. To proszenie się o katastrofę. Powodziowa fala niesie drzewa, bele siana, dachy, samochody. Jeśli coś zatka wąski przepływ – woda idzie na wały dookoła. To mogło być jedną z przyczyn katastrofy z 2024 r.. Skąd i kiedy wzięła się kładka – nie wiadomo.

Prof. Zaleski przyznaje: – Też uważam, że absolutnie tego nie powinno być, ta kamienna zapora, trochę niższa niż wały, spełniała rolę awaryjnego przelewu powierzchniowego. Nie powinno być tam nic, co zwiększa ryzyko zablokowania odpływu wody.
Prokurat Małgorzata Czajkowska potwierdza nam, że prokuratura bada wątek kładki znikąd.
Piszę do RZGW we Wrocławiu: czy kładkę, tak jak podejrzewa Ulbrych, zbudowano w 2014 r.?. Zanim dostanę odpowiedź, znajduję archiwalny film z 1997 r., widać na nim kładkę. Wkrótce dostaję zadziwiającą odpowiedź Wód Polskich: „Realizacja ścieżki rowerowej na koronie zapory została wykonana przez Gminę Stronie Śląskie w 2014 r.”
Przesyłam link do filmu, na którym kładkę uchwycono 27 lat wcześniej. Już na tym nagraniu widać, jak na wąskim przepływie klinują się całe drzewa. Pytam: dlaczego nie wyciągnięto z tego lekcji? Dlaczego Wody nie mają podstawowych informacji o zaporze, która rok temu spowodowała taką katastrofę?
Dzień przed publikacją dostaję odpowiedź z kompletnie nową wersją wydarzeń. „Kładka powstała w latach 90, […] a wykonawcą była gmina Stronie Śląskie”.
O tym, dlaczego to żelastwo stoi tam do dzisiaj, skoro już w 1997 r. widać było, że stwarza zagrożenie – ani słowa.
Odbudowa jak rosyjska ruletka
Taka powódź jak w 2024 r. według matematycznych modeli przychodzi raz na 500 lat. Ale to tylko statystyka – w Polsce w ciągu 30 lat mieliśmy już dwie. Ludzie w Lądku-Zdroju i Stroniu Śląskim uważają, że zostali bez ochrony. Rok po powodzi w zbiorniku w Stroniu dalej zieje wielka wyrwa, prowizorycznie zabezpieczona przed dalszym rozpadem.

Mieszkańcy w większości dostali pieniądze na odbudowę (z wypłatami były problemy, przez co stanowisko miał stracić wojewoda dolnośląski).
Aby wesprzeć odbudowę do Lądka i Stronia przysłano strażaków i wojsko, z Brukseli premier ściągnął szefa warszawskiej PO Marcina Kierwińskiego, jako pełnomocnika rządu ds. powodzi. Dziś Kierwiński łączy funkcję z posadą ministra spraw wewnętrznych. W rocznicę kataklizmu przyjechał do Kotliny Kłodzkiej. Mówił o tym, że pomoc po powodzi była bez precedensu – państwo uruchomiło ponad 8 mld zł.
Pytanie, na które Kierwiński nie odpowiedział, brzmi: jak sprawić, żeby miliardy nie odpłynęły z kolejną wodą? Mieszkańcy Lądka boją się, że kolejne projekty ugrzęzną w sporach z mieszkańcami, nieudolnych instytucjach i ogólnej niemocy.
Czy Lądkowi i okolicom mogłaby pomóc naturalna i rozproszona retencja, która działa na mniejszą skalę, ale nie powoduje społecznych napięć i jest szybka w budowie? – Ja dyskutuję o zbiornikach, bo to jedyne, co mam na stole – odpowiada Tomasz Nowicki, burmistrz Lądka. – Nasza dyskusja jest prosta: budujemy zbiornik w Stójkowie [wieś między Lądkiem a Stroniem -red.], czy nie budujemy?
Wiadomo, że pod budowę zbiorników trzeba będzie wysiedlać ludzi. Od roku profesor Zaleski jeździ po Kotlinie Kłodzkiej i tłumaczy to mieszkańcom. Wielu się zgadza, bo chcą żyć bezpiecznie. Marzena Stołypko, sołtyska Starej Morawy, jeszcze parę lat temu skrzykiwała mieszkańców na protesty. W tym roku zorganizowała wyjazd do Nieboczów, aby sąsiedzi mogli na własne oczy zobaczyć, co może ich czekać. – Moim zdaniem powinniśmy usiąść do stołu i wynegocjować naprawdę dobre warunki zamiast się obrażać – mówi.
Niektórzy zmianę poglądów na budowę zbiornika traktują jak zdradę. W maju ktoś wybił sołtysce dwa okna i podłożył ogień niedaleko domu. Sprawą zajmuje się policja.
Uwięzieni nad rzeką
Zbiornik w Stroniu gotowy będzie najwcześniej za cztery lata. Pod wszystkie inne inwestycje trzeba będzie wysiedlać ludzi. To potrwa.
Część mieszkańców uważa, że żyje na tykającej bombie. Dostali pieniądze na odbudowę, ale ich nieruchomości, choćby pensjonat Marii Łukaszewskiej, niezależnie od stanu, są dzisiaj warte zero. Nikt ich nie kupi.
Więcej – nikt ich nie ubezpieczy. Maria Łukaszewska niedługo przed naszą rozmową dostała ofertę ubezpieczenia. – Składka roczna: prawie 100 tysięcy złotych – mówi. – Przed powodzią płaciliśmy 8 tys. To jest jedna czwarta naszych dochodów.
W Stanach Zjednoczonych od lat funkcjonuje Narodowy Program Ubezpieczeń Powodziowych, wspieranych przez rząd federalny. W Polsce nie ma takiego mechanizmu, a firmy ubezpieczeniowe chcą ograniczać ryzyko. W Kotlinie Kłodzkiej problemy z polisami mają nawet samorządy. Według nowej oferty miasto Stronie Śląskie ma za ubezpieczenie budynków, mostów i dróg zapłacić 5 mln zł rocznie, czyli 166 razy więcej, niż przed powodzią.
Pod koniec czerwca wiceminister infrastruktury Przemysław Koperski zapowiedział likwidację Wód Polskich i powołanie dwóch odrębnych instytucji – po jednej dla Odry, i dla Wisły.
Burmistrz Lądka, Tomasz Nowicki, nie kryje sarkazmu: – Jak w firmie jest naprawdę źle, to się ogłasza bankructwo, gruba krecha i zaczynamy od nowa.
Artykuł powstał dzięki grantowemu wsparciu Investigative Journalism for Europe (IJ4EU).
Równolegle tematem powodzi zajmowali się dziennikarze i dziennikarki z całej Europy: Marcos Garcia Rey, Staffan Dahllöf, Katharine Quarmby, Tommy Greene, Nils Mulvad, Kaare Godtfredsen, Clarine van Karnebek, Nicoline Noe.
Wierzymy, że dziennikarstwo śledcze to dobro publiczne.
Zostań naszym patronem, wesprzyj nas na Patronite.